Nie ma co kryć, politycy obozu rządowego mają twardy orzech do zgryzienia w związku z kolejną nowelizacją ustawy o Sądzie Najwyższym. Widać to w oficjalnych wypowiedziach parlamentarzystów, ale słychać jeszcze wyraźniej w kuluarach i na korytarzach parlamentu - przełykanie żaby w związku z powrotem prof. Małgorzaty Gersdorf na stanowisko I prezes Sądu Najwyższego to zadanie mało przyjemne. Niektórzy posłowie PiS, jak Jan Mosiński, mieli na tyle odwagi, by powiedzieć wprost: w tak drażliwych kwestiach, przy takich krokach w tył, potrzeba głosu premiera, ministra spraw zagranicznych, osób decyzyjnych w tej sprawie.
WIDEO WPOLSCE.PL:
Ale to oczywiście nie tylko kwestia odpowiedniego opakowania takich zmian i bolesnych (zwłaszcza wizerunkowo) kroków wstecz. Te historię naprawdę można było przewidzieć i nie stawiać niemal wszystkiego na jedną kartę: oto w dużej mierze przekaz, jaki idzie z Sejmu jest taki - PiS wycofało się ws. Gersdorf, a więc wycofało się z reformy. To o tyle zabawne, że - jak celnie zauważył Jacek Karnowski - obóz rządowy zrealizował naprawdę wiele ze swoich założeń przy okazji konstruowania wymiaru sprawiedliwości według swoich planów. Jeszcze inna rzecz, czy to rozwiązania (na przykład poszerzające kompetencje ministra sprawiedliwości) słuszne, czy aby nieotwierające furtek do rozmaitych wendett w wykonaniu Romana Giertycha czy Krzysztofa Brejzy - ale na poziomie czysto strategicznym PiS w kwestii sądownictwa uzyskało naprawdę wiele.
Nawet w samym Sądzie Najwyższym zaszły daleko idące i, jak się wydaje, nieodwracalne zmiany, a przy tym są przecież kwestie funkcjonowania Krajowej Rady Sądownictwa, nowelizacji ustawy o ustroju sądów powszechnych (według Małgorzaty Gersdorf najgorszej z ustaw) czy wielu drobniejszych spraw. Cofnięcie się ws. obsady stanowiska I prezesa SN to kwestie niemal wyłącznie symboliczne, godnościowe, ambicjonalne - upór, jaki przedstawiało tu PiS był niezrozumiały nawet dla wielu polityków tego ugrupowania. Z drugiej strony po tym, jak w znanym szmoncesie, wyprowadzeniu kozy może się okazać, że sprawy są załatwione, a PiS zostanie uznane jako ugrupowanie zdolne do kompromisu i otwarte na współpracę z unijnymi biurokratami. Ciekawe, że opozycja nie przedstawia tego jako swojego sukcesu, bo przecież to realny, namacalny i efektowny wynik także ich polityki.
Fakt faktem, że to kolejna trudna próba dla tzw. twardego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. Co prawda wyborcy ci nie mają przesadnej alternatywy po prawej stronie, a przy wizji powrotu Platformy zapewne zacisną zęby, ale pewne zamieszanie i niepewność są wyczuwalne. Tym bardziej, że to już któraś taka historia, by o ustawie o IPN wspomnieć. Z tym, że elektorat PiS nie tylko jest „twardy”, bo to nieładne określenie, ale i bardzo świadomy. To zresztą najczęstszy zarzut i ubolewanie ze strony na przykład proplatformerskiej „Polityki”, która raz po raz zarzuca wyborcom-czytelnikom po swojej stronie grymaszenie, dzielenie włosa na czworo i nierozumienie zagadnienia w dłuższej perspektywie.
Te ostatnie godziny były dla PiS nie tylko przełykaniem żaby w związku z sądownictwem, były i odcienie słodkości. Jak choćby przy okazji niespodziewanego zdobycia większości w sejmiku na Śląsku, za sprawą nieocenionego Wojciecha Kałuży. To zawsze zabawne pytanie o moralność Kalego w polskiej polityce: gdy Joanna Kluzik-Rostkowska czy Bartosz Arłukowicz przechodzili do Platformy - klaskano i zachwalano pragmatyzm wspomnianych. A dziś do pana Kałuży wysyłane są najrozmaitsze groźby, Borys Budka zapowiada nawet donos do prokuratury, a posłowie PO prześcigają się we wpisach na Twitterze: a to naigrywając się z fizjonomii pana Kałuży, a to nawet domagając się „pierdla” (nieoceniony Bogdan Zdrojewski, były minister kultury…) dla wspomnianego radnego.
Jeszcze inna rzecz, że jest w tym sporo absmaku. Pan Kałuża został wybrany z pozycji numer jeden na liście wyborczej Koalicji Obywatelskiej - można domniemywać, że spośród ponad 20 tysięcy głosów wyborców, jakie otrzymał, niewiele było przeznaczone z myślą o tym, że rządzić w województwie będzie PiS. Z trzeciej (a może już i szóstej strony) otwiera się pytanie o jakość kadr Platformy, Nowoczesnej (bo to jej kandydat) i pilnowania struktur partyjnych przez takie osoby jak Borys Budka (PO) czy Monika Rosa (Nowoczesna). Amatorszczyzna została ukarana.
Mogę zdradzić co nieco kuchni politycznej - gdy ważyły się losy tego, czy PiS przejmie samodzielnie rządy na Śląsku (ostatecznie to się udało, ale tuż po wynikach mandat dla radnego Gmitruka z PSL otwierał furtkę koalicji PO-N-SLD-PSL), obserwowałem w parlamencie, jak Borys Budka nie odrywał się od telefonu, sondując sytuację w swoim rodzinnym rejonie. Waga była poważna, bo politycy PO byli świadomi tego, jak wielka to władza, co ładnie zaprezentował w infografice poniżej „Dziennik Zachodni”: szereg spółek, spółeczek, instytucji, firm i przedsiębiorstw, miliony złotych do wydania w ramach środków unijnych, a do tego spory prestiż.
Wnioski z tych dwóch historii są po prostu takie, że - co może cieszyć, żenować albo i irytować - w polskiej polityce są jeszcze momenty, gdy wygrywa pragmatyka. Czasem bardzo przyziemna, innym razem wymuszona, ale tak po prostu jest. Emocje polityczne i ambicje nie dyktują wszystkiego, wzajemne urazy nie determinują każdego zachowania, a żaby udaje się jakoś przełykać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/422260-przelykanie-zab-slodko-gorzko-tak-u-pis-jak-i-w-po