Im bliżej było tego dnia, tym większą miałem pewność, że nieistotnym marginesem, jakimś pyłkiem na wietrze są starania tych, którzy chcą to święto popsuć i uczynić z Polski pośmiewisko przed światem. Trochę nawet mi ich szkoda, bo miewają piękne karty – opozycyjne, niepodległościowe, NZS-owskie. Ich doświadczenie w dawnej wspólnej walce o najważniejsze wartości byłoby przydatne dla Polski i dziś. Wyrzucają je jednak do kosza i stawiają się poza wspólnotą. Kiedyś zrozumieją swój błąd. Być może już go rozumieją. Ale wkroczyli na ścieżkę, z której nie potrafią znaleźć odwrotu. Szkoda.
Władze Warszawy prze lata walczyły z pamięcią o ofiarach katastrofy smoleńskiej, popadały w ponury gambit, byle tylko nie dopuścić do naturalnej dla zdecydowanej większości narodu budowy pomnika. Nie chciały go na skwerze przy Krakowskim Przedmieściu, to mają go na środku pl. Piłsudskiego.
Nie chciały pomnika śp. Lecha Kaczyńskiego, wysokiego urzędnika państwowego, który jak mało kto z najnowszej historii zasługuje na monument w centrum stolicy. Stolicy, która tak wiele mu zawdzięcza. Z jego wizjonerskich projektów korzystała wszak nawet odchodząca właśnie w niesławie pani prezydent. Ba, podczepiała się pod nie, a można nawet powiedzieć, że je kradła (w tej rodzinie kamieniczników to nic nowego…). Władze Warszawy nie dopuszczały do tej budowy przez osiem lat – to mają ją na najważniejszą rocznicę w naszym życiu. Pisałem już od bardzo dawna, że nie ma co się przejmować tymi knowaniami, że niepotrzebne tu są nerwy, a cierpliwość. Bo te pomniki staną. Szybciej niż się tym urzędniczynom wydaje. I stanęły.
Hanna Gronkiewicz-Waltz chciała ratuszowym terrorem nie dopuścić do Marszu Niepodległości, to będzie miała marsz dwa razy większy. Przejdą w nim zjednoczeni ci, którzy jeszcze kilka dni temu okopani na swoich pozycjach wykluczali wspólny spacer pod biało-czerwoną.
Bo przegrywa podwójnie ten, kto walczy z polskością – z tym pierwiastkiem dumy i wolności, który 100 lat temu doprowadził do powrotu Ojczyzny na mapę świata, a dziś sprawia, że chce się być z radośnie świętującymi rodakami.
Donald Tusk, jeden z najważniejszych polityków ostatnich dwóch dekad, wspólnego świętowania nie chce. To wbrew jego politycznej strategii. Podburza więc do konfliktu. W takim dniu! Liczy na głupotę, krótkowzroczność i postkolonialne ułomności w głowach części Polaków. Nie tylko historia oceni go surowo, ale i współcześni. Rozpoczynając w ten sposób swoją kampanię, spycha się na margines. Wyklucza się ze wspólnoty, którą buduje narodowa duma (tak, tak, hasło z Marszu jest bliskie sercom większej liczby Polaków niż mu się wydaje) – dla niego odpychająca, budząca wstręt. Ta wspólnota nie wyniesie go na najwyższe stanowisko w państwie, ale w dniu porażki zmiecie wreszcie w polityczny niebyt.
Grzegorz Schetyna mówiący, że jego partia nie może świętować razem z milionami Polaków, bo „ulice Wrocławia, Warszawy, będą zajęte przez tych, którzy odpychają europejską wspólnotę”, dowodzi, że niczego nie rozumie. Ani sensu tego święta, ani Polaków. Nie świętujemy dziś żadnej europejskiej wspólnoty, ale odzyskaną niepodległość, która – i Polacy w przeważającej większości to doskonale wiedzą – musi być mądrze pielęgnowana, również w ramach sojuszy, których trwałość nie raz w historii okazywała się złudna. Świętujemy polskość, a nie unijność.
Dobrze wiedzą to wszyscy przywódcy ślący dziś depesze gratulacyjne, z podziwem podkreślający polskie umiłowanie wolności, które nigdy nie zostało zduszone i zduszone nie będzie, którzy decydują o rozświetlaniu swoich pereł architektury biało czerwonymi-barwami.
W tej bieli i czerwieni – a więc czystości i szlachetności oraz dzielności i majestacie wyraża się polska natura ze swą tysiącletnią historią, potęgą i chwałą.
Świętujemy sto, pamiętamy o tysiącu, patrzymy w wieczność. Radości z niepodległości!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/420629-ci-ktorzy-walcza-z-polskoscia-przegrywaja-podwojnie