Dostrzegam wspólny element trzech wydarzeń, które ostatnio nastąpiły w dwóch, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego, sferach życia publicznego.
Idzie mi o to, że, po pierwsze, Małgorzata Gersdorf bezpośrednio po wydaniu przez TSUE decyzji „zabezpieczającej”, nakazującej Polsce tymczasowe wstrzymanie reformy Sądu Najwyższego i przywrócenie stanu sprzed jej rozpoczęcia, zbojkotowała fakt, iż owa decyzja ma być wykonana przez państwo polskie, i wezwała odesłanych na emeryturę sędziów, by stawili się w pracy. Uczyniła tak, nie czekając ani na wiodące w tym kierunku działania rządu (które przecież natychmiast zostały zapowiedziane), ani nawet na moment, w którym można by było rządowi zarzucić celowe zwlekanie w tej materii. Było to posunięcie wybitnie prowokacyjne. Co ważne, Gersdorf poszła w tym kierunku, mimo że sama nie jest typem nieprzejednanego, politycznego fightera.
Po drugie – szef Izby Karnej SN, przywrócony przez Gersdorf Stanisław Zabłocki podjął decyzję o odsunięciu od prowadzenia spraw powołanego w skład Sądu Najwyższego w ramach reformy tej instytucji sędziego Wojciecha Sycha, i o zdjęciu z wokandy spraw, w których miał on orzekać. „Z uwagi na potrzebę dbałości o jednolitość praktyki sądowej oraz bezpieczeństwo procesowe stron”, oczywiście. To również decyzja w najwyższym stopniu prowokacyjna wobec władz.
I po trzecie – urzędująca wciąż prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz udzieliła dość bezprecedensowej wypowiedzi, dotyczącej marszu 11 listopada.
„Jeżeli tylko będzie jakiś element nienawiści (…), jeżeli tylko będzie jakaś race, w takim zakresie jak w zeszłym roku, to bez wahania rozwiążę tę manifestację”
— mówiła. A gdy rozmawiający z nią Tomasz Lis powiedział, że organizatorzy będą zapewne przekonywali, iż symbole totalitarne miały pojedyncze osoby, odparła:
„To jest nieważne. Nie ukrywam, że [w ubiegłym roku] zrobiliśmy błąd. Była jedna koszulka z napisem SS i żeśmy nie rozwiązali tej demonstracji. Nie zauważono po prostu tego”.
Te pokrzykiwania pani prezydent można zrozumieć mniej więcej tak: „niezależnie od zachowań uczestników marszu, rozwiążemy go, kiedy tylko nam się zechce. I nie będziemy się z niczego tłumaczyć”.
Jest to również wypowiedź świadomie prowokacyjna. Przebija z niej następująca koncepcja: należy rozwiązać marsz narodowców pod byle pretekstem albo i bez pretekstu, stawiając w ten sposób MSW przed brzemiennym w skutki wyborem. Będzie ono mogło albo nie wydać policji rozkazu wykonania decyzji ratusza, co oznaczać będzie potężną falę agresji mediów IIIRP pod hasłem „PiS współdziała z nazistami”. Albo też wydać taki rozkaz, co oznaczałoby falę agresji z drugiej strony, pod hasłem „bezwolny PiS idzie na pasku liberalnego mainstreamu, a tak w ogóle to jego władza jest bezsilna”. Zaś w obu wpadkach prawdopodobne są zamieszki uliczne, co również nie spodobałoby się Polakom, i miałoby wskazywać, że władza nie panuje nad sytuacją.
I właśnie ta taktyka (eskalowania sytuacji w stronę wykazywania, że władza jest słaba, co ma albo ugruntować to przekonanie w społeczeństwie, albo też zmusić rząd do konfrontacji w niezwykle niekorzystnych dla niego okolicznościach) bardzo wyraźnie staje się ostatnio wiodąca w walce z PiS-em. W ostatnich tygodniach i dniach można ją dostrzec zarówno w zachowaniach HGW, jak i dotychczasowego establishmentu SN.
Pora na wniosek. Do niedawna w obozie antyrządowym panował ewidentny chaos. Dziś po raz pierwszy od dawna zaczynam dostrzegać elementy, świadczące o istnieniu jakiegoś nieformalnego ośrodka, kształtującego strategię opozycji w bardzo szerokiej skali (nie tylko tej partyjnej). Gdzieś tam powstał jakiś nieformalny sztab, potrafiący (nie na zasadzie wydawania poleceń pani prezydent czy sędziom, rzecz jasna; raczej na przekonywaniu i dawaniu dobrych rad) narzucić jednolitą politykę bardzo niejednolitym środowiskom.
To kolejny w ostatnich dniach sygnał, niekorzystny dla rządzących.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/419797-czy-powstal-nieformalny-sztab-antypisu