Poniedziałkowe przesłuchanie Donalda Tuska było zimnym prysznicem dla wszystkich tych, którzy mieli przekonanie - skutecznie podsycane w ciągu 28 miesięcy prac komisji śledczej - że będzie ono jakimkolwiek przełomem. Jeśli nie merytorycznym przełamaniem kwestii afery Amber Gold i jej wyjaśnienia, to chociaż politycznym, pełnokrwistym spektaklem politycznym, w którym były premier będzie w roli absolutnie defensywnego, zagonionego do narożnika pięściarza, gęsto tłumaczącego się z tego, jak wyglądał system Platformy w latach 2007-2015.
Niestety, ale poza kilkoma momentami Donald Tusk nie został poważnie zaniepokojony przez członków komisji śledczej. Pytania śledczych przypominały średnio przygotowanych (a momentami wręcz onieśmielonych) dziennikarzy podczas wywiadu, a nie kompetentnych posłów, którzy krok po kroku są w stanie wykazać jeśli nie winę, to chociaż odpowiedzialność byłego szefa rządu. Niestety, ale wszystkie pytania o „ocenę”, o to „jak się czuje…”, o to czy dostrzegał „parasol ochronny”, czy emocjonalne strzały o „tysiącach Polaków pokrzywdzonych” czy dotyczące rodziny byłego premiera nadają się świetnie na publicystyczne fundamenty niezłego tekstu do tygodnika, a nie na, bądź co bądź, przesłuchanie.
Zamiast konfrontacji z konkretnymi danymi, decyzjami (i ich brakiem), liczbami, dokumentami i faktami, mieliśmy średnio udany i nudnawy ping-pong polityczny, w którym Tusk czuje się jak ryba w wodzie. Zbyt cwany to gracz, zbyt ograny w takich pojedynkach, by dać się sprowokować czy podejść chwytami, które wszyscy znamy z telewizyjnych studiów. Na byłego premiera trzeba było czegoś więcej niż niezłej publicystyki i kilku zgrabnych bon motów.
Taki, a nie inny przebieg tego przesłuchania to w dużej mierze odpowiedzialność członków komisji. Wszystkie wady tego ciała zostały w poniedziałek wyolbrzymione i uwypuklone: dotychczas, w trakcie ponad stu trzydziestu przesłuchań, Małgorzata Wassermann nadrabiała pracą, przygotowaniem, zaangażowaniem i formą za resztę posłów (poza Tomaszem Rzymkowskim z Kukiz‘15). Dziś sama wypadła blado, być może wyczerpana kampanią i wynikiem wyborów w Krakowie, i poza wspomnianym Rzymkowskim wsparcia od członków komisji nie dostała. Co wystarczało na jedną czy drugą urzędniczkę ze skarbówki czy prokuratora, który zawalił swoje obowiązki, na tak wytrawnego gracza jak Tusk wystarczyć nie mogło.
Szersza refleksja przy takim, a nie innym kształcie i dynamice debaty publicznej jest taka, że wyczerpuje się formuła komisji śledczej. Wielogodzinne przesłuchania mają wartość wyłącznie wtedy, gdy naładowane są konkretami, ewentualnie barwnymi starciami politycznymi. W poniedziałek zabrakło i jednego, i drugiego. Tusk przyjechał, poprzekomarzał się co nieco z Wassermann (raz biorąc górę, raz przegrywając, ale było to wtórne), politycznie zatańczył przed dziennikarzami, pokazał sporo swojego cynizmu, pewności siebie (czasem i wręcz pogardy) i wyjechał na pewno nie jako przegrany, pogrążony czy choćby poobijany. Biorąc pod uwagę plotki co do przyszłych planów Tuska (ewentualny powrót na polskie podwórko), poniedziałkowe przesłuchanie może okazać się dla niego małym bonusem, a może nawet część prekampanii.
W najlepszym razie dla komisji śledczej był to polityczny mecz na bezbramkowy remis, a przecież to Tusk grał na wyjeździe (Sejm), w dodatku na boisku, którego sobie nie przygotował (realna afera za czasów jego rządów). Powtórzę - na Tuska trzeba było czegoś więcej: lepszego przygotowania, sprawniejszej drużyny, szerzej nakreślonej taktyki na kolejne minuty. Druga taka szansa i możliwość nie zjawi się prędko - niezależnie od olbrzymich prac komisji i gigantycznego wysiłku Małgorzaty Wassermann w ciągu tych niemal trzech lat, końcowy akord po prostu był porażką, no, może w najbardziej korzystnej interpretacji - niewykorzystaną szansą. Ale te czasem bolą jeszcze bardziej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/419761-na-tuska-trzeba-czegos-wiecej-niz-tak-dzialajaca-komisja