Dla każdego, kto naprawdę zna „bebechy” polskiej polityki, porażka Zjednoczonej Prawicy w drugich turach wyborów w wielkich miastach nie jest wielką niespodzianką. Pisowskie kadry były i pozostają tam słabe (nie chodzi o jakość ludzi, ale zasoby społeczne, na które mogą liczyć), opozycja poparła urzędujących prezydentów lub wspólnych nowych kandydatów, program rządu polegający zasadniczo na wyrównaniu rozwoju średnio atrakcyjny (bo odczytują go - paradoksalnie - jako zagrożenie dla swojej dotychczasowej przewagi), a kulturowa przepaść pomiędzy coraz bardziej laicyzującą się zasobną klasą mieszczańską a formacją chrześcijańsko-patriotyczną, stale się powiększa. Nic dziwnego, że mamy po tych wyborach dwa zasadnicze obrazy: pogłębienie dominacji obozu Jarosława Kaczyńskiego w tym, co w polskiej polityce określa się jako „teren” i większą jednoznaczność wyborów w wielkich i średnich ośrodkach miejskich na rzecz liberalno-lewicowej opozycji.
Z punktu widzenia prawicy, po ostatecznym podliczeniu głosów, sejmikowe głosowanie to świetny wynik: 34,29 procent głosów (rekord wszech czasów w wyborach lokalnych), sześć sejmików na wyłączność, prawie połowa powiatów. Nigdy nie było więcej, ba - nigdy nie było choćby połowy tego politycznego dorobku. Mogę zrozumieć wściekłość sztabowców PiS, gdy słyszą, że to mało.
Zaledwie jednak ten wynik udało się przekazać opinii publicznej (wieczory wyborcze i formułowane tam na podstawie sondaży z dnia wyborów wnioski dawały dużo bardziej pesymistyczny obraz), natychmiast przychodzi kolejne uderzenie: łomot w drugich turach w średnich i dużych ośrodkach miejskich. Łomot przewidywalny, ale to nie zmienia skutku: na tej podstawie opozycja spróbuje narzucić tezę o swoim triumfie w całych wyborach. Tezę nieprawdziwą, ale przy tej przewadze medialnej, wiele jej wolno. Jest w tym wyniku rzeczywiście sporo gorzkich pigułek, bo nie spełniły się nadzieje prawicy na wygraną w Radomiu, Elblągu, Ostrołęce, Nowym Sączu, Białej Podlaskiej i Siedlcach, czyli byłych miastach wojewódzkich.
CZYTAJ KOMENTARZ PIOTRA SKWIECIŃSKIEGO: Niepowodzenia w ośrodkach, które nie sposób określić mianem „lemingradów”, to dzwonek alarmowy dla PiS
ORAZ JACKA KARNOWSKIEGO: Jedno nie ulega wątpliwości: pokusa zmian w PiS jest i będzie duża. Wyniki w średnich i małych miastach są ważnym sygnałem
Warto zauważyć, że na tym tle niedawny wynik Patryka Jakiego w Warszawie nie wygląda źle. Tak w liczbach, jak w założeniu, że mógł on wymyślić jakąś cudowną drogę do pozyskania nowych zwolenników i zdemobilizowania przeciwników. Nikomu to się jakoś nie udało.
Także dobre kampanie innych merytorycznych, spokojnych i młodych kandydatów, pani Małgorzaty Wassermann w Krakowie, Kacpra Płażyńskiego w Gdańsku, nie dały przełamania. Można powiedzieć, parafrazując złośliwe powiedzenie z epoki gierkowskiej, że „czy się stoi, czy się leży, kandydatowi prawicy najwyżej 35 procent głosów się należy”.
Granica ta wynika zatem z ograniczeń systemowych - socjologicznych i kulturowych.
Czy można ją przełamać? Czy Prawo i Sprawiedliwość mogłoby tam święcić dzisiaj masowe triumfy? Tak - ale tylko wtedy, gdyby przestało być Prawem i Sprawiedliwością. Są miejsca w Polsce, gdzie albo macha się flagą biało-czerwoną albo tęczową. Gdzie każdy, kto nie z kastami, ten śmiertelny wróg. Gdzie albo się walczy ze złodziejską reprywatyzacją albo jest się antydemokratą.
Dywagacje o tym, jak zdobyć wielkie miasta wydają mi się więc lekko absurdalne. Nie zdobyto ich w roku 2015, nie przekonały ich programy takie jak 500 + (a nawet wkurzyły), nie działają na niezaklęcia o innowacyjności, boom gospodarczy i zaczynana na poważnie walka ze smogiem.
Powie ktoś - tak, ale w 2015 roku poziom poparcia dla prawicy był w miastach większy. Owszem - bo opozycja była poobijana, podzielona i zdemobilizowana. Przypomnę jednak marsze KOD już w pierwszych tygodniach po wyborach: prezydent i rząd nic jeszcze nie zrobili, a już pociągi metra pędziły wypchane na antyrządowe manifestacje. Kto tego nie widział, nie uwierzy. Wściekle antypisowskie nastroje panowały w tych miejscach od pierwszego do ostatniego dnia, dziś są - w mojej ocenie - niemal takie same. A gdzieniegdzie nawet paradoksalnie mniejsze, bo zmęczenie robi swoje.
Co się zatem zmieniło?
Najkrócej mówiąc - pękły pisowskie złudzenia, że można te antypisowskie nastroje przełamać, że da się pozyskać środowiska z drugiej strony. Ze stu wyciągniętych do elektoratu wielkomiejskiego w czasie ostatniego roku rąk, żadna nie została przyjęta. Ani w kulturze, ani w nauce, ani w mediach.
Te ostatnie są dobrym przykładem, czym różnimy się od Węgier. Dziś, po trzech latach te opozycyjne są u nas silniejsze niż były, kontrolują strumienie finansowe jeszcze lepiej, a te konserwatywne jak wędrowały z workami kamieni na plecach, tak wędrują. Jedna telewizja publiczna nieco zmienia obraz. Pisałem o tym tyle już razy i właściwie od początku, że gorzka to satysfakcja, iż diagnoza właśnie się potwierdza.
Daleki jestem od tezy, że media to wszystko. Ale to na tyle dużo, by dać lub odebrać zwycięstwo.
Dość zabawne są zatem tezy, że gdyby nie rzucone kolejny raz w końcówce kampanii kłamliwe hasło rzekomego „polexitu” lub inny wątek, wynik wyborów do sejmików byłby dla PiS jeszcze lepszy. Przy takiej machinie medialnej fakty nie mają znaczenia - zawsze znajdzie ona pretekst, by taką kampanię hakowo-nagonkową rozpętać. Tam, gdzie odpowiedzią powinno być zwiększanie własnej maszyny, proponuje się jeszcze większą sprawność w ustawianym przez drugą stronę slalomie. Tak można wygrać wybory raz czy drugi, ale tak się nie zdobywa władzy trwale. A na pewno nie w państwie postkomunistycznym.
A zatem, w mojej opinii, wnioski dla obozu propolskiego są w mojej ocenie po wyborach jasne.
Po pierwsze, skupienie oferty i przekazu na tych siłach społecznych, które były i są gotowe zmieniać Polskę, które ten program poparły w roku 2015 i przy swoim wyborze trwają. To jest siła dająca prawicy zdolność wygrywania, dająca jej władzę. I jest ona zasadniczo umiejscowiona poza wielkimi miastami. Podkreślam: nie może to oznaczać porzucenia troski o przekonywanie mieszkańców większych miast. Nie oznacza też porzucenia aspiracyjności, ważne dla wyborców elementu estetycznego. Ale coś musi być najważniejsze! Nie da się mieć kilku priorytetów, bo wtedy nie ma się żadnego.
Możliwe, że kiedyś PiS będzie formacją ogólnonarodową, konstytucyjną. Dziś to jednak mrzonki. Celem musi być przedłużenie mandatu, a bój będzie wyrównany i ciężki.
Po drugie, o czym też piszę jak wołający na puszczy, uszanowanie faktu iż zwycięski obóz Jarosława Kaczyńskiego składał się z wielu sił i ośrodków. Da się z obozu wypchnąć każdego, ale tak odchudzony, wyprany z różnorodności, nie będzie on w stanie wygrać, zwłaszcza z opozycją, która będzie „koalicją antypisu”.
Po trzecie, wyrównanie zasobów medialnych (ale nie przez dekoncentrację, bo to dzisiaj mało realne tylko czas zajmuje).
Po czwarte, zamknięcie tych frontów, które zamknąć się da. Jesteśmy już w cyklu wyborczym.
Po piąte, zaprzestanie przeglądania się w lustrze TVN i zwierciadle Twitterka. To są lustra, które odbierają zdolność trzeźwego myślenia. Zaproponowałbym nawet żartobliwie powstrzymanie się wszystkich polityków PiS od udziału w tamtejszych operacjach i pogaduszkach, od razu pewne sprawy by się wyprostowały. Ale nie zaproponuję, bo miłuję wolność słowa.
Generalnie, po październikowych wyborach każdy ma o czym myśleć. Oceniam, że na dzisiaj obóz Jarosława Kaczyńskiego raczej zyskałby przedłużenie mandatu na kolejną kadencję parlamentarną. Ale żeby tę szansę dowieźć do jesieni roku 2019 kilka zmian musi wdrożyć.
ZOBACZ PIERWSZY POWYBORCZY WYWIAD Z MAŁGORZATĄ WASSERMANN:
ORAZ NASZE KOMENTARZE POWYBORCZE:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/419615-w-tych-wyborach-pewne-zludzenia-ostatecznie-pekly