Wyniki drugiej tury wyborów muszą być odebrane przez Prawo i Sprawiedliwość jako sygnał alarmowy. I nie chodzi tu o klęskę, poniesioną w metropoliach. Być może jej skala była większa, niż przypuszczano, ale generalnie do perspektywy jednoznacznej porażki na tym polu PiS zdołał przywyknąć; pierwsza tura nie pozostawiła tu złudzeń.
Idzie o dwa inne elementy tej układanki.
Po pierwsze, o to, że w wielu miastach - od metropolii (Wrocław, Łódź, Kraków) do ośrodków znacznie mniejszych (w tym leżących wewnątrz województw, które jako całość stały się, po wyborach sejmikowych i powiatowych, twierdzami PiS) kandydaci partii rządzącej (która w skali krajowej wybory na szczeblu wojewódzkim wygrała) nie tylko przegrali, ale otrzymali zauważalnie mniej głosów niż w 2014 roku.
Po drugie zaś o to, że - najczęściej nie aż tak dotkliwą jak w metropoliach, ale również jednoznaczną - przegraną, partia rządząca poniosła w miastach średnich. Mówiąc hasłowo: w stolicach województw sprzed reformy administracyjnej. W Elblągach, Ostrołękach, Tarnowach, Nowych Sączach, Radomiach i Białych Podlaskich. I w ośrodkach mniejszych – Lubartowach, Kraśnikach, Świebodzicach, Dąbrowach Górniczych, Rudach Śląskich, Mielcach. Czyli w miastach, które z pisowskiej perspektywy trudno już uznać za kulturowo obce, „lemingowskie”. I za zdominowane przez antypisowskie media. Niespodzianki w drugą stronę (Chełm) istnieją, ale są zdecydowanie mniej liczne.
Na same metropolie machnąć ręką nie byłoby mądrze, ale można to sobie wyobrazić. Ale z perspektywy partii rządzącej uznania, że również i średnie miasta znajdują się powyżej doświadczanego przez nią „szklanego sufitu”, wyobrazić sobie nie sposób. To, co się stało oznacza bowiem, że polska prowincja bynajmniej nie jest ani cywilizacyjnie, ani politycznie, ani w żaden inny sposób zaszczepiona na antypisowski przekaz. Jest ona obecnie, jak wykazały wybory sejmikowe, a zwłaszcza powiatowe, zdecydowanie bardziej PiS-owska niż opozycyjna. Ale stratedzy partii rządzącej muszą zastanowić się nad tym, czy jednoznaczne wyniki drugiej tury nie są sygnałem, że zaczynają się tam (czy ostrożniej: mogą się rozpocząć) procesy z punktu widzenia ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego niepokojące. Że Grenadę może ogarnąć zaraza.
Tym bardziej, że miasta znacznie łatwiej niż wieś można zmobilizować wyborczo.
Oczywiście – część tych samych wyborców ze średnich i mniejszych ośrodków, którzy dziś, w drugiej turze, zagłosowali przeciw PiS-owskim lub przez PiS popieranym kandydatom na prezydentów i burmistrzów, mogła w pierwszej turze, w wyborach sejmikowych i powiatowych, zagłosować na PiS. Nie twierdzę więc, że są oni dla partii rządzącej trwale straceni. Twierdzę natomiast, że jej sejmikowo-powiatowe zwycięstwo niekoniecznie musi być wyrazem trwałych nastrojów, i w związku z tym ta część elektoratu, o której mowa, w wyborach parlamentarnych 2019 roku niekoniecznie musi zagłosować na PiS.
A ponadto bardzo wyraźnie widać, że spora część wyborców (głównie w metropoliach, z uderzającym przykładem Gdańska na czele, ale pewnie w jakiejś mierze i w mniejszych ośrodkach) zagłosowała z zaciśniętymi zębami i grymasem obrzydzenia, w myśl zasady: „nawet na złodzieja, byle nie na PiS-owca”. Te emocje są silniejsze i powszechniejsze, niż sądzono. I wyraźnie jedynie w części są po prostu przeniesione z epoki sprzed 2015 roku; w sporej części są nowe, związane z praktyką i strategią rządzenia, uprawianą przez PiS już później; świadczy o tym wspomniany wyżej fakt otrzymania w wielu miejscach przez kandydatów tej partii mniejszego odsetka głosów, niż w 2014 roku. Bardzo wyraźnie widać też (to skądinąd odwrotna strona zasygnalizowanego powyżej fenomenu), że odrzucenie IIIRP jest mniej rozpowszechnione, a przede wszystkim – mniej głębokie, niż się to wielu wydawało.
Po pierwszej turze wyborów samorządowych napisałem, że druga kadencja PiS jest dalej jak najbardziej możliwa, ale nie jest przesądzona. Dziś muszę powtórzyć tę ocenę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/419614-wyniki-musza-byc-odebrane-przez-pis-jako-dzwonek-alarmowy