W pewnym sensie rozumiem rozczarowanie czy kręcenie nosem na to, co będzie działo się 11 listopada w Warszawie. Wspólny marsz nie wyszedł (mimo zaproszeń ze strony prezydenta Dudy, premiera Morawieckiego, a nawet przewodniczącego Tuska), spektakularnych gości z zagranicy nie będzie, a bonusowy dzień wolny (12 listopada) przeciskany przez Sejm kolanem sprawiał wrażenie wielkiej prowizorki stworzonej bez przygotowania.
I również dlatego, że tego rodzaju przedsięwzięcie - mowa o kulminacyjnym momencie uroczystości rocznicowych - jest gigantycznym wyzwaniem, prof. Nowak apelował na antenie wPolsce.pl, by przygotowania do 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej (to już za 10 miesięcy!) ruszały pełną parą. By zastanowić się, czy nie trzeba zorganizować rocznicy 23 sierpnia - w Europejski Dzień Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych - by nasza perspektywa tamtego dramatu wybrzmiała mocniej, także poza granicami naszego kraju, by mogli przyjechać do Polski (tego konkretnego dnia) przywódcy innych państw.
Rozumiejąc te oczekiwania, okraszone publicystycznym marudzeniem (w tym także moim), przestrzegam jednak przed przekonaniem, że nie dzieje się nic. Że w zasadzie to dwa lata przygotowań zostały zaprzepaszczone, a święto 11 listopada przechodzi przez nikogo niezauważone. Aby to jednak dostrzec, trzeba po pierwsze: wyrwać się z warszawocentryzmu, czyli oglądania Polski wyłącznie przez pryzmat tego, co dzieje się w stolicy, a po drugie: wyrwać się z przekonania, że ważne rzeczy dziać się będą tylko 11 listopada (i tylko w Warszawie).
I Kancelaria Prezydenta, i Instytut Pamięci Narodowej, i szereg innych instytucji państwowych, samorządowych, ale i tych oddolnych, tak naprawdę organizują te obchody od długich miesięcy. To liczone w tysiącach wydarzenia, konkursy, debaty, często lokalne pomysły (mniej i bardziej udane), które angażują setki tysięcy Polaków.
Trochę te uroczystości obchodzimy po polsku, na zasadzie pospolitego ruszenia, nie na zasadzie wielkiej centralnej maszyny, która dba o każdy szczegół. Możemy oczywiście porozmawiać, czy nie powinno wyglądać to inaczej, lepiej, z większym rozmachem, ale nie bagatelizujmy tego, co już się dzieje. Naprawdę, świat, w tym Polska, nie kończą się na serwisach parainformacyjnych w TVP i TVN, na szpaltach „Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”, na Warszawie.
Trochę do tego rozczarowania przyczynili się sami politycy, rozbudzając oczekiwania i podnosząc poprzeczkę na temat 11/11. Ale o tym, że Trump z Macronem i Merkel nie staną na trybunie honorowej w Alejach Ujazdowskich było wiadomo dużo wcześniej (obchody rocznicy zakończenia I wojny światowej, inna rzecz, czy nie można było i tego dogadać, porozumieć się, poszukać innej formuły). Nikt nie panował (i nie panuje) nad przekazem na temat uroczystości 11 listopada - i tutaj można mieć pretensje do instytucji rządowych, Kancelarii Prezydenta; że nie umieli o tym opowiedzieć. Kilka kont na Twitterze to dużo za mało.
Szkoda też pomysłu na wspólny marsz 11 listopada, ale tak naprawdę, jeśli obrać rzeczywistość ze złudzeń i myślenia życzeniowego, możliwości były trzy - każda trudna do zrealizowania. Pierwsza - w jakiś sposób otorbić Marsz Niepodległości, wyjąć go na ten rok z rąk organizatorów narodowców i stworzyć wspólną perspektywę bez haseł partyjnych i propagandowych. Próbę podjęto (nieco niezdarnie), ale o tym, dlaczego się to nie udało, opowiedział na antenie wPolsce.pl marszałek Karczewski, do czego odsyłam.
Drugą możliwością byłoby stworzenie jakiegoś własnego, „państwowego” marszu, trochę na kształt tego, co próbował zrobić Bronisław Komorowski, chodząc Krakowskim Przedmieściem od pomnika do pomnika. Ale byłoby to przedsięwzięcie sztuczne, a nawet jeśli udałoby się ściągnąć polityków od lewa do prawa, to dalej marsz byłby z kiepską frekwencją, określony trochę jako spotkanie elit politycznych, a nie szerokich niepartyjnych orszaków Polaków. Trzecią ścieżką byłoby wykreowanie „odgórne” tego marszu poprzez aktywizację działaczy PiS, Solidarności, zwolenników Telewizji Trwam. Ale i to trąciłoby brakiem realnych emocji, wykluczyłoby też jakiekolwiek kruche ponadpartyjne porozumienie.
Pomarudzić zawsze można, bardziej poważne wnioski na przyszłość (i choćby wspomnianą wcześniej 80 rocznicę wybuchu II wojny światowej) wyciągnąć warto, na błędach uczyć się trzeba, wołać do rządzących państwe: „we want more” - jak najbardziej. Ten konkretny dzień 11 listopada mógł mieć większy efekt - zwłaszcza w Warszawie, zwłaszcza jeśli chodzi o propozycję dla tych, którzy chcieliby przybyć i poczuć coś niezwykłego z okazji akurat tej okrągłej rocznicy. Ale niech w tym marudzeniu nie zniknie nam perspektywa realnych, często lokalnych, nie tak głośnych uroczystości, małych i wielkich emocji, tysięcy pięknych inicjatyw. Może to po prostu taki nasz polski urok świętowania - każdy na własną modłę. Czy od razu musi to oznaczać coś złego i godnego potępienia?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/418973-warszawocentryzm-i-fiasko-wspolnego-marszu-a-obchody-1111