Prezydent Andrzej Duda wziął udział w XIX Forum Polsko-Niemieckim „Europa 1918-2018: historia z przyszłością”. Wraz ze swoim niemieckim odpowiednikiem najpierw powiedział parę zdań, a później odpowiadał na pytania. Całość trwała równo godzinę.
To właśnie odpowiedzi na pytania wywołały najwięcej kontrowersji.
Pierwsza sprawa dotyczy mediów. Prezydent został zapytany przez niemieckiego dziennikarza, który ma polską żonę, dlaczego przez całą sobotę nie usłyszał w radiowej Trójce o decyzji TSUE w sprawie reformy Sądu Najwyższego. Andrzej Duda odpowiedział, że nie ma wpływu na media, a poza tym, „gdyby w Polsce kobiety zostały zgwałcone, media poinformowałyby o tym natychmiast”, co było oczywistym nawiązaniem do realnie występującej cenzury w niemieckich mediach, zwłaszcza w odniesieniu do zachowań imigrantów. Była to celna riposta, nawet konieczna w kontekście tego, co działo się na sali. Bo nie można pozwalać na odwracanie kota ogonem. Prawda jest taka, że to Polska, a nie Niemcy, są krajem kwitnącej wolności i pluralizmu.
Druga sprawa dotyczyła żarówek energooszczędnych, którymi UE zastąpiła zwykłe, znacznie tańsze produkty. Prezydent Duda przywołał ten przykład, by wskazać na decyzje Unii Europejskiej, które irytują przeciętnych obywateli wspólnoty, i które mogą prowadzić do takich zdarzeń jak Brexit. Moim zdaniem lepiej w kontekście niemieckim nie wchodzić w spory dotyczący ekologii, bo problemów we wzajemnych stosunkach i tak nie brakuje, ale nie była to wypowiedź, którą należy się szczególnie oburzać. Jej sens i kontekst były jasne zrozumiałe: chodziło o wskazanie, że do decyzji Brytyjczyków arogancką rękę przyłożyli także europejscy sternicy.
Nie można mieć pretensji, że każda wypowiedź prezydenta podlega szczegółowej i często ostrej ocenie. Ale w kontekście debaty w Berlinie ocenie podlegać powinno przede wszystkim zachowanie strony niemieckiej.
Otóż trzeba powiedzieć jasno, że prezydenta Polski potraktowano wręcz skandalicznie.
Po pierwsze, sala - złożona z ludzi mediów, studentów i innych zawodowych „jednaczy” naszych narodów - agresywnie buczała, gdy Andrzej Duda mówił o Brexicie. Buczała, choć przecież przyjazd prezydenta na to wydarzenie był wyraźnym gestem polskiej strony, podkreślającym wagę stosunków z Niemcami. Sala buczała, choć prezydent nie powiedział niczego skandalicznego, nikogo nie obraził ani nie uraził, a jedynie jasno, choć grzecznie, wyraził swoją opinię.
Po drugie, pytania zadawane obu prezydentom były skrajnie niesymetryczne. Prezydenta Niemiec pytano o klimat dla biznesu i inne bezpieczne tematy, prezydenta Polski zaatakowano agresywnymi pytaniami dotyczącymi mediów i sądownictwa. A współprowadząca panel ze strony niemieckiej nie zadowalała się odpowiedziami Andrzeja Dudy, i sama dociskała kolejnymi „uzupełnieniami”.
Z tego, co wiem, wcześniejsze ustalenia były inne, ale zostały bezceremonialnie złamane przez stronę niemiecką. W końcu to tylko prezydent Polski, do tego z nielubianego przez niemiecki mainstream obozu politycznego…
Chciałem zadać swoje pytanie, ale prowadząca ze strony niemieckiej nie udzieliła mi głosu. Szkoda, być może prezydenci, zwłaszcza prezydent Niemiec, wyjaśniliby, jak to się dzieje, że niemieckie media są w stanie w miarę rzetelnie przedstawić argumenty obozów walczących o władzę w Kenii czy Zambii, a nie są w stanie uczciwie zrelacjonować debat toczących się w kraju leżącym tuż za miedzą, serwując dość ordynarną propagandę jednej strony. Albo dlaczego nie poinformują swoich niemieckich odbiorców, że nadwiślański krajobraz medialny jest znacznie bardziej pluralistyczny i dynamiczny niż niemiecka rzeczywistość mainstreamowego knebla, i że nawet jeśli o czymś nie poinformuje Polskie Radio, to media komercyjne uczynią to z nawiązką.
Szkoda również, że cała sprawa przesłoniła najważniejsze wydarzenie polskiej środy w Berlinie, a więc przepiękny koncert w prestiżowym Konzerthaus, przygotowany przez polską ambasadę (ambasador prof. Andrzej Przyłębski). Koncert, który zachwycił publiczność pięknie wykonanymi utworami Wieniawskiego, Paderewskiego, Tanzmana i Kilara. Także koncert, który poprzedziła deklaracja prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera w sprawie pamięci. Otóż stwierdził on, że świętując polskie stulecie Niemcy nie zapominają i nigdy nie zapomną, że II Rzeczpospolita upadła w wyniku niemieckiej napaści.
To cenne słowa. Ale chyba trzeba prosić o więcej. Na początek o elementarny szacunek dla prezydenta Rzeczypospolitej, który ma prawo mówić to, co myśli, nawet jeśli stadne odruchy niemieckiej publiczności nie nawykły do otwartej debaty. I ma prawo oczekiwać, że jeśli jest zapraszany, to zapraszający nie będą bawili się w zastawianie dość czytelnych pułapek, nie będą za wszelką cenę dążyli do potwierdzenia własnych stereotypów, ale po prostu zechcą wysłuchać opinii głowy polskiego państwa. Tak jak wysłuchaliby opinii prezydentów Francji czy Włoch.
Agresja niemiecka w 1939 roku wzięła się nie tylko z szalonej głowy Hitlera i jego bandy. Ona wyrosła z wieku XIX, gdy Niemcy pracowicie utwierdzali się w przekonaniu, że europejski wschód jest dziki i wymaga ucywilizowania, a oni sami mają tu szczególne obowiązki. Można tylko żałować, że po kolejnych ośmiu dekadach nasi zachodni sąsiedzi znów pożądliwie zerkają na tę utartą ścieżkę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/418172-prezydenta-polski-potraktowano-w-berlinie-skandalicznie