Nie chodzi o Warszawę i warszawiaków, lecz o partyjne porachunki między Schetyną i Trzaskowskim, z warszawiakami jako zakładnikami.
Grzegorz Schetyna kończy kampanię wyborczą wyglądając jak Piekarski na mękach: zmęczony, szary, ponury. Ów Piekarski (Michał) to 23-letni sandomierski szlachcic, który 15 listopada 1620 r. w ganku bazyliki św. Jana w Warszawie próbował zabić króla Zygmunta III Wazę, a pojmany był poddany torturom, skazany na śmierć i ostatecznie rozerwany przez cztery konie. I tenże Piekarski podczas śledztwa opowiadał niesamowite androny, od czego później ukuto określenie „pleść jak Piekarski na mękach”. Z kolei kandydat na prezydenta Warszawy Rafał Trzaskowski w końcówce kampanii przypomina napoleońskiego wiarusa, który w grudniu 1812 r. wracał z Rosji albo niemieckiego żołnierza spod Stalingradu w lutym 1943 r. – tak jest rześki, żywotny i entuzjastyczny.
Nieprzypadkowo wymieniam Schetynę i Trzaskowskiego, gdyż cała sprawa kandydowania tego drugiego wiąże się z intrygą tego pierwszego. Przez prawie cały 2017 rok w Platformie Obywatelskiej toczyła się dyskusja, czy Grzegorz Schetyna jest odpowiednim człowiekiem, aby przewodzić partii w opozycji. I wielu członków PO przywództwo Schetyny kwestionowało, nie mówiąc o sympatyzujących z tą partią mediach. W różnych sondażach i rankingach wskazywano na alternatywę w postaci Borysa Budki, ale przede wszystkim Rafała Trzaskowskiego. Zagrożenie ze strony Budki Schetyna uznał za niewielkie, zaś ze strony Trzaskowskiego jako duże i rosnące. Jeszcze w połowie 2017 r. Schetyna nie bardzo wiedział jak zneutralizować Trzaskowskiego, ale już w październiku 2017 r. miał plan. Rafał Trzaskowski miał zostać kandydatem PO na prezydenta Warszawy (miesiąc później kandydatem Koalicji Obywatelskiej).
Schetyna dobrze wiedział, że kampania w stolicy tak pochłonie jego rywala do przewodzenia partii, iż nie będzie miał ani czasu, ani sił, żeby przeciwko niemu knuć. Wiedział też, że niezależnie od wyniku, po zabójczej kampanii Trzaskowski już mu nie zagrozi. Sam nominat nie miał właściwie wyjścia, choć perspektywa kampanii ogromnie absorbującej i wymagającej końskiego zdrowia oraz wielkiego zaangażowania wydawała mu się horrorem. I horrorem pozostała. Krakowiako-warszawiak starał się, żeby dobrze wypaść, ale nie przywykł do takiego wysiłku, więc koszmarnie się męczył i cierpiał. Poza tym nie miał motywacji, bo kandydowanie było intrygą Schetyny. Owszem, zmusił się do udawania, że jest zaangażowany i mu zależy, ale przekonująco to nie wyglądało. Bo nie mogło wyglądać, skoro kandydowanie zostało wymuszone, a ewentualna prezydentura byłaby zepchnięciem potencjalnego przywódcy PO na boczny tor.
Trzaskowski nie miał serca ani do kandydowania, ani do prezydentury i tak pozostało. Tym bardziej że ma pełną świadomość, iż Grzegorz Schetyna go wrobił, żeby go spacyfikować. Trzaskowski kandyduje więc z musu i prezydentem byłby z musu czy raczej wskutek intrygi Grzegorza Schetyny. Dlatego u obu nie widać ani wigoru, ani entuzjazmu, ani specjalnego zaangażowania. Jest wielkie zmęczenie i znużenie, gdyż ich wspólna kampania jest jednym wielkim teatrem. A gdy się tylko gra, pochłania to znacznie więcej sił niż spontaniczne działanie, w którym jest autentyczny entuzjazm dodający sił. To dlatego obaj wyglądają jak napoleoński wiarus wracający z Rosji bądź niemiecki żołnierz pod Stalingradem. I „plotą jak Piekarski na mękach”. Z niewolnika nie ma przecież pracownika, a zarówno Schetyna, jak i Trzaskowski są niewolnikami sytuacji, w której wybory warszawskie są rozwiązaniem zastępczym. Rozwiązaniem wynikającym z walki o władzę w PO. Tu w ogóle nie chodzi o Warszawę, warszawiaków i dobre rządy w stolicy. Chodzi o partyjne porachunki i gierki między Schetyną i Trzaskowskim, a Warszawa i warszawiacy stali się tylko ich zakładnikami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/417284-trzaskowski-kandyduje-bo-schetyna-go-wrobil