Czy naprawdę o konserwatyzmie i konserwatystach może mówić każdy i cokolwiek mu ślina na język przyniesie?
„Piotr Semka w swoim ‘Liście Konserwatysty Zmiany do Konserwatysty Umiaru’” – pisze Kamila Baranowska w tekście „Ludzie chcieli zmiany” w „Do Rzeczy” – „pierwszy raz zdefiniował pewien spór, różnicę zdań, która na prawicy majaczy już od dawna”.
Majaczenie się bynajmniej nie kończy, bo red. Baranowska pisze dalej, cytując obficie tekst Semki: Konserwatyści Zmiany, to „ci Polacy, którzy uważają, że podwójna wygrana PiS w 2015 roku, to trudna do przecenienia okazja do konserwatywnej rewolucji”, w przeciwieństwie do Konserwatystów Umiaru, „którzy mają własną wizję tego, jak powinna wyglądać polityka, akcje podejmowane przez obecny rząd do ich obrazu państwa nie przystają, stąd ich niechętny stosunek do PiS i ich działań”. Toteż „zmiany, wedle Klubu Jagiellońskiego, powinny się zacząć od wprowadzenia nowych zasad gry: wzmacniania instytucji, walki z klientelizmem, zwiększenia transparentności życia publicznego, poprawy procesów legislacyjnych, przeciwdziałaniu pęknięciu na >dwa narody<”.
Czytając ten komentarz, jedyne co przychodzi do głowy, to określenie księdza Benedykta Chmielowskiego: „śledź z czekoladą, wszystko jest jadalne”. A przecież nie jest.
Zamieszanie, jakie wprowadzają nasi koledzy w swoich tekstach jest tak wielkie, że nie wiadomo od czego zacząć. Demokrację myli się tu z konserwatyzmem, republikanizm z ideą sanacji państwa, i ta kompletna nonszalancja w zestawianiu wszystkiego ze wszystkim!
Wiadomo, że nasze dyskusje nt. demokracji czy konserwatyzmu jeszcze wiele lat będą obciążone niewiedzą, jako skutki 45 lat obecności komunizmu plus 30 lat nie wiadomo czego. Że dopiero od kilku lat w polskiej publicystyce widać próby zdefiniowania konserwatyzmu, ale wciąż jest to sytuacja „pijanych dzieci we mgle”.
Dopiero od kilku lat zaczęło się mówić o „wrażliwości konserwatywnej”, w przeciwieństwie od „wrażliwości lewicowo-liberalnej”, a od bardzo niedawna trwają próby obrony tej wizji rzeczywistości. Jednym słowem, zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, co to jest konserwatyzm i jakie wartości do życia jednostki czy społeczeństwa wnosi?
Jakimś dzikim paradoksem losu konserwatyzm – tak bliski myśleniu Polaków – od początku nie miał u nas wielu szans. Ze względu na tzw. okoliczności zewnętrzne. Pierwszy rozbiór nastąpił przecież w 1772 roku i do 1918 roku Polska nie uczestniczyła w europejskim obiegu intelektualnym.
Byliśmy tak mocno zaangażowani w odzyskiwanie niepodległości państwa, obronę języka, religii i kultury, fizycznego przetrwania, że uczestnictwo w europejskim obiegu idei to był luksus, na który nie mogliśmy sobie pozwolić.
Tak, wspaniałym wykwitem polskiej myśli była Konstytucja 3 maja z 1791 roku, ale potem nad Polską zapadła ciemność zaborów. A przecież właśnie wtedy konserwatyzm rodził się i definiował, jako kierunek, ideologia, program partyjny.
Zatem aby określić „dziś”, trzeba sięgnąć do „wczoraj”.
Najkrótsza, encyklopedyczna definicja konserwatyzmu to „orientacja, która bazuje na hasłach obrony porządku społeczno-gospodarczego oraz zachowaniu i umacnianiu tradycyjnych wartości jak naród, religia, rodzina, państwo”. A więc jest to system filozoficzno-światopoglądowy inny niż lewicowo-liberalny, inne spojrzenie na państwo, prawo, religię, jednostkę i jej udział w życiu zbiorowości. Inny stosunek do rzeczywistości, realizm w przeciwieństwie do skłonności do utopii, szacunek dla faktów miast naginania ich do własnych teorii, prawda jako podstawowy punkt odniesienia czy akcent na ciągłość i kontynuację.
Narodził się – to nie przypadek - na przełomie XVIII i XIX wieku jako próba wyhamowania myśli oświeceniowej oraz reakcja na krwawe wydarzenia rewolucji francuskiej. I choć szeroko się twierdzi, że ojcem konserwatyzmu jest francuski pisarz Francois Rene de Chateaubriand ze swoim pismem „Konserwatysta” z 1820 roku, w istocie system został sformułowany - a jakże! – w Wielkiej Brytanii.
To tutaj w 1790 roku Edmund Burke, filozof i publicysta, nazywany ojcem chrzestnym konserwatyzmu w swoim dziele „Rozważania o Rewolucji we Francji” sformułował jego podstawy.
I tak pisał:
Rewolucja, to niedozwolone zerwanie ciągłości historycznej. Naród jest dziełem wielu generacji i żadna z nich nie ma prawa podejmować decyzji w imieniu pozostałych.
I konserwatyzm do dziś drogę do rozwoju państwa, społeczeństwa upatruje w zmianach stopniowych, ewolucyjnych. Już w 1790 roku Burke twierdził, że francuskie wizje polityczne są „zbyt abstrakcyjne, wykalkulowane i pełne pogardy dla człowieka, i dlatego skazane są na niepowodzenie”. Już wtedy zarysował podstawową dychotomię między dzisiejszym konserwatyzmem i liberalizmem. Czy nie podobne argumenty podnoszą dziś polscy konserwatyści, zarzucając środowisku „Gazety Wyborczej” kult elit, oczywiście lewicowo-liberalnych, pogardę dla społeczeństwa (wystarczy posłuchać bajdurzenia ich europosłów, zbuntowanych sędziów czy opozycji totalnej), manipulowanie umysłami młodych, zapędy autorytarne – w tym próby wypchnięcia konserwatystów z debaty publicznej i medialnej.
Inna aktualna refleksja Burke’a: „bowiem to, co dla jednego społeczeństwa może być słuszne – pisał ponad 200 lat temu – może nie pasować do innego”.
Tłumacząc na język aktualności, żaden kraj jak Rosja czy Niemcy, ani struktura jak Unia Europejska nie ma prawa narzucać innym swoich wzorców. Jak widać, konserwatyści do dziś pozostali przeciwnikami rozwiązań „jedynie słusznych”. Burke pisał jeszcze, że społeczeństwu nie można narzucać rozwiązań zasadniczo zmieniających struktury instytucjonalne i zasady życia społecznego, bo oznacza to chaos i destrukcję, a „dążenie do naprawy zła kończy się zwykle złem jeszcze większym, bowiem gwałtowne zmiany niszczą naturalne więzi, co z kolei rodzi przemoc”. Wystarczy spojrzeć na kolejne wersje rewolucji spod znaku sierpa i młota, sowiecką, meksykańską, kubańską, chińską czy khmerską, żeby się zorientować jak prorocze były słowa Edmunda Burke’a.
Słowem, Konserwatyzm Zmiany czy Umiaru, to zawracanie głowy, skutek kompletnego pomieszania pojęć. Ciekawy może być jednak wątek ewolucji konserwatyzmu jako programu partyjnego na polskim i brytyjskim przykładzie. I jeden i drugi uległ w ostatnich latach modyfikacji, typowej dla ugrupowań konserwatywnych w Europie.
Najpierw zanotowano fenomen „wędrówki elementów programowych”. W 1997 roku premier Tony Blair, w poszukiwaniu nowego elektoratu, bowiem siła robotnicza zanikała, sięgnął do programu torysów. A następnie, w 2010 roku konserwatysta David Cameron – obserwując przemiany bazy społecznej – zaczerpnął to i owo z manifestu socjalistycznej Labour Party.
A więc w tej chwili nie ma na świecie partii konserwatywnej, która nie posiadałaby sporego segmentu socjalnego. Tak jest w Europie, w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie czy Australii.
Tak więc PiS, wie o tym czy nie wie, znalazł się w mainstreamie przemian programowych – tyle, że w przeciwieństwie do konserwatywnych ugrupowań na Zachodzie, nie wymienił wartości konserwatywnych na lewicowo-liberalne, tylko pozostawił je w pakiecie. Oglądając się na tradycję chrześcijańską, wzmocnioną ostatnio przez naukę moralną i społeczną Jana Pawła II i hasła Solidarności - no i takie były oczekiwania społeczne.
Dalej w swoim materiale „Ludzie chcieli zmiany” Kamila Baranowska cytuje z kolei Łukasza Warzechę, który pisze – jakże słusznie, w kontrze do Piotra Semki – że nie ma sensu mówić dziś o rewolucji, bo ta zawsze „wiąże się z brakiem namysłu, niesprawiedliwością, stosowaniem drastycznych działań i populistycznych podziałów, brakiem szacunku dla instytucji, toteż dziś w roku 2018 pojęcie >konserwatywnej rewolucji< nie powinno mieć racji bytu”.
Przecież to, co się dziś w Polsce dzieje, nie ma nic wspólnego z rewolucją!
To raczej przypominanie i przywracanie nieobecnych przez ponad 70 lat wartości konserwatywnych i mozolne odbudowywanie państwa i społeczeństwa wedle reguł demokracji. Rewolucje, które znamy – francuska, meksykańska, sowiecka, hiszpańska wojna domowa - zawsze były krwawą rzezią i stosowaniem rozwiązań siłowych. Zresztą krwawe przewroty, to specjalność lewicy. Także dziś, jeśli ktoś w Polsce używa przemocy – patrz: Marek Rosiak, bicie i popychanie zwolenników PiS podczas zgromadzeń ulicznych czy spotkań wyborczych - to przecież totalna opozycja, a więc znowu „czerwony trop”. Ponadto rewolucja, próba przewrotu z użyciem siły, aplikowana jest zwykle przez mniejszość większości, wtedy, kiedy nie może liczyć na skuteczność rozwiązań demokratycznych. A dzisiejsze reformy są realizowane przez wyrazicieli większości, po konsultacjach społecznych / program wyborczy PiS, na który ludzie zagłosowali / i niejako uzgodnieniu, które segmenty mają podlegać reformom. W tym sensie PiS jest więc tylko wyrazicielem i wykonawcą woli narodu, czy też większości narodu.
Jeśli więc zamierzamy pisać o sprawach tak dla nas obcych/ zapomnianych jak konserwatyzm i demokracja, należy sięgnąć do historii, do przykładów ze świata, jak one pracują i ewoluują, i raczej do wiedzy, niż do intuicji, bo ta jak widać bywa zwodnicza. Inaczej rezultat jest jeden, „śledź z czekoladą, wszystko jest jadalne”. A przecież nie jest.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/416813-lukasz-warzecha-kamila-baranowska-i-konserwatyzm