Partia rządząca podtrzymuje opinię o zgodności z konstytucją całej tzw. ustawy deubekizacyjnej. Ale wiele wskazuje na to, że wewnątrz niej narosły kontrowersje wokół kluczowego jej zapisu, tego właśnie, który czyni ją kontrowersyjną.
CZYTAJ TAKŻE:
Najpierw Biuro Analiz Sejmowych, a potem sejmowa Komisja Ustawodawcza (ta ostatnia – również głosami posłów PiS) przyjęły stanowisko, uznające ów punkt (dotyczący pozbawienia specjalnej emerytury również tych funkcjonariuszy, którzy wprawdzie służyli w służbach PRL, ale potem zostali pozytywnie zweryfikowani, a zabrane im świadczenia wypracowali już w okresie III RP) za sprzeczny z ustawą zasadniczą. Przy czym owi głosujący za tego rodzaju ustosunkowaniem się do ustawy posłowie PiS w wypowiedziach dla mediów otwarcie mówili o swoich konstytucyjnych wątpliwościach dotyczących tego zapisu. Zaś to właśnie rozwiązanie jest najważniejszym, rozszerzającym niekorzystne dla b. funkcjonariuszy działanie obecnej ustawy poza zakres, przyjęty przez ustawę wcześniejszą, uchwaloną za rządów koalicji PO-PSL. I to ono spowodowało protesty dotkniętych nim grup, z którymi zsolidaryzowała się opozycja.
Następnie jednak zabrał głos sam Marszałek Sejmu Marek Kuchciński. Co istotne – uczynił to prawie tydzień po uchwale Komisji, co każe domyślać się, że sprawa nie była oczywista i była przedmiotem ucierania się na najwyższych szczeblach PiS. I oświadczył, że opinii komisji co do niekonstytucyjności owego zapisu nie podziela, i prześle do Trybunału Konstytucyjnego oficjalne stanowisko Sejmu o zgodności całej ustawy, włącznie z owym punktem, z ustawą zasadniczą.
„Roma locuta, causa finita”. Ponieważ jednak doprawdy trudno dopuścić możliwość, że posłowie PiS z Komisji głosowali za stanowiskiem, przesądzającym o niekonstytucyjności kontrowersyjnego zapisu, a następnie publicznie bronili tego, sprzecznego z całą dotychczasową linią partii stanowiska na skutek własnej, prywatnej inicjatywy, bez uzgodnień z górą, trzeba uznać, że na jakimś etapie w partii zapadła decyzja o wycofaniu się z tego rozwiązania. A następnie została ona zmieniona.
Można z tego wyprowadzić wniosek o decyzyjnym chaosie. Ale można też pomyśleć o politycznym sensie obu stanowisk – i tego, którego zwolennicy chcieliby wycofania się z zapisu, jak i tego (które ostatecznie chyba przeważyło), zakładającego jego utrzymanie.
Jeśli chodzi o moją opinię merytoryczną, to ewentualne wycofanie się uważałbym za decyzję słuszną. Już wtedy, gdy ustawa miała wejść w życie, pisałem w tygodniku „wSieci”:
Od początku lat 90 krytykowałem IIIRP za zbyt mało ostre zerwanie z komunistyczną przeszłością. I zdania nie zmieniłem. Tylko że ocena jakiegoś faktu historycznego to jedno, a jeszcze coś innego to konstatacja, że miał on miejsce i rodził następne fakty.
Idzie mi o to, że ustawa dotyczy funkcjonariuszy, którzy po 1990 roku służyli niepodległej Rzeczpospolitej. W policji lub służbach specjalnych. Przypomnijmy – już poprzednia ustawa, uchwalona za rządów PO, odebrała im tę część przywilejów emerytalnych, która związana była z okresem sprzed obalenia komunizmu. Obecna uderza już więc tylko w tę część przywilejów, związaną ze służbą już w RP.
Ja uważam, że do tej służby nie trzeba było ich dopuścić. Co więcej, jestem generalnie złego zdania o tym, jak większość spośród nich tę służbę pełniła.
Tylko że jednak ją pełniła. Jednak dostali legitymacje z orłem w koronie. I stali się funkcjonariuszami niepodległego państwa polskiego. To państwo podjęło taką decyzję. I coś z tego, moim zdaniem, wynika. O ile nie można któremuś z nich zarzucić, że już po 1990 roku dopuścił się zdrady – to ma prawo być traktowany jak każdy inny oficer służb czy policji.
Decyzja o karnym ustanowieniu – tylko dla tej grupy! – limitu otrzymywanej emerytury jest, skądinąd, również szkodliwa politycznie. Bo zwycięstwo PiS możliwe było m.in. dzięki przejawiającej się absencją demobilizacji rozmaitych środowisk, których natura powinna skłonić je do głosowania na przeciwników tej partii. Działania takie jak manifestacyjne poniżanie tych ludzi PRL, którzy znaleźli swoje miejsce w aparacie Rzeczpospolitej, łagodnie mówiąc, nie sprzyja powtórzeniu tego fenomenu.
Ale to nie jest dla mnie najważniejsze. Najistotniejsze jest to, że teraz, po 26 latach nie znajduję argumentów, by bronić tej decyzji jako sprawiedliwej, w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa.
Poglądów, wyrażonych w cytowanym wyżej tekście nie zmieniłem, powinienem więc mieć wobec decyzji o ewentualnym wycofaniu się z tak pojętej deubekizacji uczucia jednoznacznie pozytywne. Ale tak nie jest, bo z drugiej jednak strony, w sensie politycznym, uważałbym ową decyzję za bardzo ryzykowną.
Po pierwsze dlatego, że nie byłoby to byle wycofanie się z byle czego. Deubekizacja jest klejnotem w koronie pisowskiego PR-u. Nie było chyba przyjętego przez nową władzę aktu prawnego, który wywoływałby większe emocjonalne zaangażowanie tzw.twardego elektoratu PiS, i szerzej – sporej części nawet tych tzw.wyborców protestu, którzy w 2015 roku nie głosowali na tę partię. Wręcz – większy ich entuzjazm, satysfakcję, że oto „wreszcie ubecy dostali za swoje”. Oczywiście, do większości tak uważających nie dotarło, kogo i czego pozbawia omawiana ustawa, ale to politycznie nieistotne, to entuzjazmu nie zmniejszało.
W efekcie cofnięcie się w tej sprawie byłoby – moim zdaniem – pierwszym działaniem PiS, który mógłby spowodować jakieś emocjonalne tąpnięcie u sporej części wyborców tej partii. Dotychczasowe wycofania dotyczyły najczęściej zapowiedzi, projektów. Łatwo było uznać je za spowodowane względami taktycznymi, bo przecież „siła złego na jednego”, przecież „tisze jedziesz – dalsze budiesz”. A wycofanie się z ustawy o IPN udało się nawet powiązać z rzeczywistym sukcesem, jakim była zrównująca antypolonizm z antysemityzmem deklaracja rządów polskiego i izraelskiego.
A teraz mielibyśmy do czynienia z unieważnieniem własnego, nie tylko uchwalonego, ale i działającego, aktu prawnego. I to, powtórzmy, nie byle jakiego, tylko absolutnie sztandarowego.
To twardy elektorat, który deubekizacją się cieszył i, co więcej, właśnie na jej temat wykłócał się z sąsiadami, współpasażerami w tramwajach i rodziną na imieninach wujka, zabolałoby naprawdę. Nie twierdzę, że spowodowałoby to od razu jakąś wyborczą tragedię. Ale z pewnością zapoczątkowałoby niekorzystne procesy.
Po drugie zaś: rozumiem przyczyny ewentualnej (lub też: zapadłej, a potem wycofanej, bo zdaje się że tak właśnie było) decyzji o wycofaniu się (którą trzeba by postrzegać też w kontekście szerszym, kontekście ogólnego kierunku na nieantagonizowanie, charakterystycznego dla rządów PiS okresu, symbolizowanego - tylko symbolizowanego, bo przecież o takiej zmianie strategii postanowił Centralny Ośrodek Dyspozycji Politycznej - przez premierostwo Mateusza Morawieckiego). Przecież po ewentualnym uznaniu przez TK ustawy za konstytucyjną otwarta zostałaby (a może: zostanie?) droga do podniesienia tej sprawy na poziomie trybunału europejskiego. A ten, i trudno mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości, uznałby to polskie prawo za sprzeczne z wszelkimi możliwymi zasadami. A ponieważ Polska pozostaje z instytucjami UE w konflikcie polityczno-prawnym dotyczącym spraw znacznie ważniejszych, logika nakazywałaby wówczas i tak wycofać się z deubekizacji. Wyszłoby więc na to samo, jak wtedy, gdyby z kontrowersyjnego zapisu wycofać się teraz, samemu, dobrowolnie.
I długo przed wyborami parlamentarnymi. Bowiem, jak liczą (liczyli?) pomysłodawcy wycofania, stwarzałoby ono (w perspektywie jeszcze nie wyborów samorządowych, ale sejmowych – już tak; ludzie mają krótką pamięć) szansę na ochłonięcie części grup, zantagonizowanych przez deubekizację. A mówimy tu nie tylko o osobiście nią dotkniętych i ich rodzinach, ale szerzej – w ogóle o rozmaitych środowiskach, niegdyś związanych z PRL (zaliczam do nich nie tylko osoby bezpośrednio czynne w tamtych czasach, ale również ich dzieci). W efekcie można byłoby liczyć na to, że ich część, tak jak w 2015 roku, do wyborów nie poszłaby.
Nie wiem, czy tak myślący nie niedoceniają trwałości urazu, jaki w tych środowiskach wywołała „deubekizacja” (podobnie jak oddziaływała, zawetowana na szczęście przez prezydenta, ustawa degradacyjna). Rozumiem jednak, że na podstawie zanalizowanych przez nich a realizowanych dla PiS badań architekci tej (ostatecznie wstrzymanej) decyzji doszli do wniosku, że ten elektorat (raczej SLD, a mniej Platformy) w większej części zdemobilizuje się, a jedynie w mniejszej przepłynie do Koalicji Obywatelskiej. I liczyli (liczą?) na to, że w ten sposób posunięcie to pozbawiłoby tę ostatnią partnera, być może niezbędnego do stworzenia rządu w wariancie, w którym PiS wybory wprawdzie by wygrał, ale nie miał samodzielnej większości.
Nie mogę wykluczyć, że to oczekiwania realne. Wszystko to razem nie zmieniałoby jednak dwóch aspektów sprawy. Po pierwsze: wycofanie z deubekizacji obdarłoby PiS z nimbu ugrupowania zwycięskiego, bo byłoby to wycofanie z czegoś, co sama partia rządząca lansowała jako akt najzupełniej fundamentalny. Dla wrogów PiS byłby to sygnał słabości. To zawsze daje impuls opozycji. I ta racja, w połączeniu z sygnalizowaną już wyżej obawą przed przyjęciem tego przez tzw.żelazny elektorat, zadecydowała wyraźnie o zmianie decyzji o wycofaniu się z kontrowersyjnego zapisu.
Ale – i to już mój komentarz, czyniony bez satysfakcji, chyba że mówimy o jej bardzo gorzkiej wersji – przecież to wszystko było do przewidzenia. Wtedy, kiedy ustawę uchwalano.
Naprawdę, można było wtedy tego nie robić. I dziś nie trzeba byłoby kombinować, czy-, a jeśli to jak, zjeść tę wyjątkowo niesmaczną, a może i trującą, żabę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/415938-kontrowersje-w-pis-wokol-najwazniejszego-punktu-deubekizacji