Nie udaję, że nie zmieniłem struktury pracowników. Część z nich sama się zwolniła, a z dużą częścią podpisaliśmy porozumienia o zakończeniu współpracy, ale wszystko odbywało się w cywilizowany sposób. Dla części z nich polityka była ważniejsza, niż służenie państwowej instytucji kultury
— mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl dr Karol Nawrocki, dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
wPolityce.pl: „Gazeta Wyborcza” pisze, że przeprowadza Pan czystki w Muzeum II Wojny Światowej i nęka byłych szefów placówki. Jak odnosi się Pan do tych zarzutów?
Dr Karol Nawrocki: Pani Ewa Joszczak, bo o niej mówimy, gdy była główną księgową, przekazywała mi złe dane o sytuacji finansowej firmy, wstrzymywała zatrudnianie nowych pracowników, zabraniała powadzić pewne wydarzenia. I to pomimo posiadanych wolnych etatów oraz możliwości wydatkowania środków własnych Muzeum. Ponadto, mimo zajmowania tak istotnego stanowiska, była pracownikiem niesamodzielnym w wykonywaniu swoich zadań. Moje zaufanie do niej zwyczajnie się wyczerpało. Wszystko to spowodowało, że podjąłem działania zmierzające do zakończenia z nią współpracy.
Wyrzucił ją Pan z pracy?
Nie, podpisaliśmy umowę o rozwiązaniu stosunku pracy w drodze porozumienia stron. Pani Joszczak przyjęła moje argumenty oraz zastrzeżenia, dotyczące jakości jej pracy i zgodziła się na rozwiązanie umowy z Muzeum. Nie rozumiem więc całej tej sytuacji.
„Wyborcza” twierdzi jednak, że powodem zwolnienia Joszczak był fakt, iż spotkała się z byłym wiceszefem Muzeum, panem Marszalcem. Ktoś miał im też robić zdjęcia z ukrycia. Co Pan wie o tym zdarzeniu?
Nie jest prawdą jakoby pani Joszczak została zwolniona w związku ze swoim spotkaniem z panem Marszalcem, towarzyszył jej bowiem wówczas inny pracownik Muzeum, który jest nadal u nas zatrudniony. Całkowicie nieprawdziwe są insynuacje, jakoby ona, czy ktokolwiek z pozostałych pracowników Muzeum był obiektem inwigilacji, czy jakichkolwiek podobnych działań prowadzonych na zlecenie dyrekcji instytucji. Informację o spotkaniu pani Joszczak z panem Marszalcem Muzeum otrzymało pocztą elektroniczną od anonimowej osoby. Zdjęcie z tego spotkania trafiło na moją skrzynkę dwa dni po tym, jak panowie Machcewicz i Marszalec wytoczyli nam proces. Ja nikogo nie inwigilowałem, nie wysyłałem do robienia żadnych zdjęć. To spotkanie było jednak nie tylko nieeleganckie, ale też wysoce niepokojące. Natomiast nie był to powód naszego rozstania. Jak wspomniałem była hamulcową.
Po co Joszczak spotykała się z Marszalcem? Mówi Pan, że była hamulcową, mogła więc dostawać jakieś wskazówki, jak ma pracować?
Tak myślę. W ogóle taka była zasada, że część ludzi, którzy zostali w Muzeum, gdy ja zostałem jego dyrektorem, dostali od poprzedniego szefostwa polecenie bycia hamulcowymi. To był rodzaj włoskiego strajku.
No dobrze, ale to jeden przypadek. Jak wielu pracowników zwolnił Pan od chwili objęcia placówki?
Nie ukrywam, że to była dość duża rewolucja w Muzeum. Nie udaję, że nie zmieniłem struktury pracowników. Część z nich sama się zwolniła, a z dużą częścią podpisaliśmy porozumienia o zakończeniu współpracy, ale wszystko odbywało się w cywilizowany sposób. Dla części z nich polityka była ważniejsza, niż służenie państwowej instytucji kultury. Stworzyliśmy jednak ok. 50 nowych stanowisk pracy, zatrudniając wiele wspaniałych osób, które były marginalizowane w Gdańsku. To doskonali fachowcy, którzy nie znaleźli miejsca w mieście, bo ich poglądy nie były kompatybilne z tym, czego oczekiwałby pan prezydent Adamowicz. Mamy obecnie 121 etatów, a gdy przyszedłem było ich ok. 80. Zlikwidowaliśmy w całym muzeum umowy śmieciowe, ludzie mają stabilną pracę. Artykuł w „Gazecie Wyborczej” to jęk KOD-erski, próba odwrócenia narracji. Symptomatyczne jest to, że osoby, które zwalnialiśmy w ciągu tygodnia czy dwóch znalazły pracę, m.in. w Urzędzie Miasta.
Rozmawiał Piotr Czartoryski- Sziler
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/415185-dyrektor-muzeum-ii-ws-artykul-w-gw-o-czystkach-to-jek-kod