Z zaciekawieniem obserwowałem dyskusję, która wybuchła po jednej z wypowiedzi Marcina Mellera, który streszczając jeden z pomysłów na (od)budowanie tożsamości środowisk opozycyjnych, rzucił sławne już hasło o „olaniu żołnierzy wyklętych”. W ostatnim felietonie sam zainteresowany tak mówi o tym, co miał na myśli:
Biorąc poprawkę na uszczerbki stylistyczne tekstu wypowiedzianego w ferworze dyskusji, jest on całkowicie jasny: spróbujmy budować własną narrację historyczną. Nie licytujmy się z prawicą, kto jest bardziej patriotyczny w jej rozumieniu pojęcia, bo to bez sensu. Nie wiem, czy ten pomysł ma szansę, czy nie, ale jest prosty jak drut. Przełom roku 1989 jak mit założycielski. Jeden z nielicznych przypadków w historii Polski, kiedy bezkrwawo udało się coś wygrać. Tyle.
Abstrahując od meritum sporu o historię i patriotyzm (o wiele bardziej zajmującego), to oczywiście na poziomie leksykalnym Marcin Meller ma rację, bo wciskanie mu w usta słów o „olaniu żołnierzy wyklętych” było nieuczciwym skrótem, ciosem wyprowadzonym poniżej pasa. Inna rzecz, że jeśli z pasją i entuzjazmem streszcza się stanowisko kogoś, kto mówi o „olaniu żołnierzy wyklętych”, to trudno mieć pretensje, że widz programu mógł odebrać to jako pełne wsparcie dla tego dziwnie streszczonego postulatu.
Niemniej jednak przyznać trzeba, że było to po prostu wyrwane z szerszego kontekstu, który w całości tak bulwersujący już nie jest. Emocjonalne odpowiedzi o „olaniu matki” (Dominik Tarczyński) były czymś totalnie niestosownym. Nie usprawiedliwiając żadnej takiej reakcji, trzeba jednak dodać, że Marcin Meller przekonał się tym samym na własnej skórze o tym, co przerabiamy i przeżywamy na prawicy od wielu, wielu lat. To żadne „pisowsko-narodowe kampanie szczucia”, jak chce prezenter tvn24, ale zwykła droga na skróty w łopatologicznym, publicystycznym pałkarstwie.
Nie było chyba wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, która nie byłaby analizowana na sto osiemnaście różnych sposobów, byle tylko złapać za słowo prezesa PiS i na tej podstawie budować wielopiętrowe tezy. Te wszystkie trzydniówki medialne, grzejące bez litości przekaz o „Gestapo”, „najgorszym sorcie”, „prezydencie wybranym przez nieporozumienie” czy „nieprzypadkowej” kanclerz Merkel przerabialiśmy już tyle razy, że żal nawet to wszystko przypominać. Że wyrwane z kontekstu? Że inaczej interpretowane? A kto by się tym przejmował.
Ale nie tylko Jarosław Kaczyński był i jest przedmiotem takich działań. Ostatnio na celownik trafił premier Mateusz Morawiecki, który rzucił na ostatnim wiecu w Sandomierzu, nawiązując do swojej pracy w Komitecie Integracji Europejskiej:
Szanowni państwo, ja sam negocjowałem przystąpienie do UE 20 lat temu, i doskonale wiem, jak w UE negocjuje się najlepsze transakcje.
Wypowiedź jak wypowiedź, bywały bardziej precyzyjne, jednak na podstawie tych słów rozpętano - idąc za porównaniem Mellera - „platformersko-trzecioerpowskie kampanie szczucia”, sugerując, że szef rządu próbuje wmówić Polakom, że on i tylko on negocjował przystąpienie do Unii Europejskiej. Określenie „sam” padło w oczywistym znaczeniu „osobiście”, „także” (przykładowo - „Sam widziałem ostatnią klęskę Legii na własne oczy”), a nie „w pojedynkę” („Te negocjacje prowadziłem sam jeden”), ale nikogo to nie obchodzi, bo nikt nie bierze już jeńców. Dopóki nie biją „naszych”, to wszystko jest w porządku?
O ile łatwiej byłoby nam wszystkim taplającym się w tym basenie życia polityczno-publicystycznego, gdyby Meller przynajmniej zdystansował się od tego typu określeń jak „olanie żołnierzy wyklętych”, minister Błaszczak przeprosił za „sodomitów”, a kolejni szermierze obu stron powstrzymywali się od wyzwisk i idących zbyt daleko porównań do faszystów, komunistów, hitlerowców czy kogo tam jeszcze nie wymyślą. Do tego jednak szybko nie dojdzie, bo naszą debatę zdominowała strategia kopania w klatkę. Taktyka ta ruszyła po całości, gdy Janusz Palikot raz po raz zajmował się tym zajęciem ku uciesze Donalda Tuska i rechoczącej tłuszczy. To zresztą przynosiło doraźny efekt, bo kolejni politycy PiS dawali się prowokować, co pozwalało odgrzewać kolejne seanse trzydniowego wzmożenia. I tak w kółko, do upadłego.
Żadne to odkrycie, ale kopanie w klatkę stało się nieodłącznym elementem kampanii i codziennych potyczek w sporach polityczno-ideowych. Niby nic nowego, jednak intensywność tego zjawiska jest coraz większa, a to przecież dopiero początek maratonu wyborczego, w jaki weszliśmy po ogłoszeniu terminów wyborów. Można spodziewać się podkręcenia tempa.
Co jednak ciekawe i charakterystyczne, ci, którzy byli bez umiaru kopani przez lata, w końcu nauczyli się oddawać i twórczo rozwijać strategię uderzenie w klatkę przeciwnika. Namierzono odpowiednie cele, precyzyjnie wskazano metody, sprawdzono je w praktyce i zobaczono, że działają. Proces to zapewne naturalny, ale z każdym kolejnym tygodniem stajemy się zakładnikami tej strategii, a kopanie w klatkę, by wkurzyć przeciwnika staje się coraz wyraźniej naszym sportem narodowym. Może to skuteczne, może nie można inaczej, ale jednak coraz bardziej mierzi i odpycha od życia publicznego tych, którzy mało komfortowo czują się w roli kopanych i kopiących. No chyba, że taki właśnie miał być cel.
Przestroga w tym wszystkim jest tylko taka, że w dłuższej perspektywie przestało to działać, a co bardziej gorliwi w tym procederze wylecieli na aut polskiej polityki. Ale takich przestróg nikt nie bierze na poważnie, gdy liczą się zasięgi w mediach, a te zdobywa się coraz mocniejszym podkręcaniem tempa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/408768-kopanie-w-klatke-z-przeciwnikiem-stalo-sie-sportem-narodowym
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.