„Nie ma niemieckiej polityki zagranicznej - ażeby Niemcy ją miały potrzebują bomby atomowej”, wywodził już parę lat temu znany i ceniony za Odrą publicysta Peter Roman Scholl-Latour. „Niemcom została zrabowana możliwość uprawiania sensownej polityki”, pomstował i podkreślał, żeby nie było żadnych wątpliwości: „własnej polityki”…
Temat nienowy i znów podgrzany za sprawą kolejnej publikacji, tym razem w weekendowym wydaniu dziennika „Die Welt”, która odbiła się szerokim echem w różnojęzycznej prasie na kilku kontynentach. Gdy Niemcy zaczynają dyskutować o potrzebie posiadania własnej broni atomowej, w wielu krajach muszą zapalić się czerwone lampki. A dyskutują coraz częściej. „28 państw Unni Europejskiej ma rozbieżne interesy, często sprzeczne z dążeniami Berlina”, pisał Scholl-Latour w równie głośnej publikacji w magazynie politycznym „Cicero”. Jego końcowa konkluzja brzmiała: zdawanie się na Stany Zjednoczone to błąd, NATO to relikt, więc Niemcy powinny wreszcie wziąć sprawy w swoje ręce.
Dla uzupełnienia dodam, że ów autor uważał rozszerzanie sojuszu na wschód za „zagrożenie dla zachodniej wspólnoty”, zwłaszcza dla „spójnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa”, był przeciwnikiem wzmacniania obecności USA w środkowo-wschodniej Europie, budowy tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach, a także usprawiedliwiał reakcję i pogróżki Rosji. W jego oczach to Amerykanie byli prowokatorami i agresorami, ich „Drang nach Osten” powinien dać rządowi RFN do myślenia, znaczy, do wykombinowania sobie broni atomowej, którą - według Scholla - Niemcy „zdobyć muszą”.
Przypominam o tym nie bez powodu, albowiem wielu niemieckich polityków skrywa podobne opinie. Od czasu do czasu wymykają im się z ust symptomatyczne zdania, jak np. szefowi dyplomacji, dziś prezydentowi RFN Frankowi Walterowi Steinmeierowi, który również sprzeciwiał się wzmacnianiu tzw. wschodniej flanki NATO, a manewry sojuszu w Polsce określał jako „niepotrzebne machanie szabelką” i „drażnienie Rosji”. W kontekście choćby tylko rosyjskiej inwazji na Gruzję, zajęcia Krymu i wojny wschodnią Ukrainę tego rodzaju wypowiedzi nabierają szczególnego wydźwięku.
Niemcy nie mają własnej broni atomowej, ale mają atomowe aspiracje w przenośni i dosłownie. Od chwili zjednoczenia z byłą NRD priorytetem wszystkich rządów Republiki Federalnej, począwszy od chadecko-liberalnego gabinetu kanclerza Helmuta Kohla, przez czerwono-zieloną koalicję kanclerza Gerharda Schrödera, po koalicję chadeków i socjaldemokratów kanclerz Angeli Merkel było i jest zdobycie miejsca w gronie głównych decydentów o losach świata, stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, obok USA, Chin, Rosji, Francji i Wielkiej Brytanii. Co prawda w odróżnieniu od poprzedników cel ten nie został zapisany w umowie koalicyjnej jako jeden z nadrzędnych, jednakże sama pani kanclerz podkreśliła, że nie traci na ważności i „pozostaje zadaniem perspektywicznym”.
Kwestia starań Niemiec o posiadanie własnego arsenału nuklearnego jest jeszcze starsza. Starał się o nią potajemnie już rząd kanclerza Konrada Adenauera. W 1960 r. wybuchła w wówczas Zachodnich Niemczech gigantyczna afera - której zapalnikiem było ujawnienie tych planów przez tygodnik „Der Spiegel”; w pamiętnym tekście pt. „Z konieczności obrony” znalazły się m.in. poufne dokumenty Federalnego Ministerstwa Obrony, które nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tych zamiarów. W efekcie budynek redakcji w Hamburgu został zajęty przez policję, a szefostwo i autorzy tekstu znaleźli się za kratami. Przez RFN przetoczyła się wówczas wielka fala protestów i koniec z końcem policja opuściła siedzibę „Spiegla”, dziennikarze wrócili do pracy, straciło ją natomiast wielu państwowych urzędników najwyższego szczebla, w tym szef resortu obrony (notabene później… kandydat na kanclerza Niemiec) Franz Josef Strauss.
Niemcy nie mają do dziś własnej broni atomowej, ale wydatnie przyczynili się do jej rozwoju w Pakistanie i w Indiach, że o ich ujawnionych przez USA zakulisowych interesach z Irakiem i Iranem nie wspomnę. W razie potrzeby RFN, jako członek NATO ma partnerów gotowych bronić granic republiki. Jednakże od chwili zjednoczenia wielu w Niemczech uznaje to za gorset uniemożliwiający uprawianie własnej, niezależnej polityki. Gdy swego czasu tuż obok Bramy Brandenburskiej w Berlinie otwierano uroczyście nowy budynek Ambasady USA, okolicznościowej fecie przyświecało naciągane hasło: „Witajcie w domu”. Naciągane, ponieważ już od zjednoczenia Niemiec w starych i nowych landach potęgowały się antyamerykańskie nastroje. Na marginesie wojny w Zatoce Perskiej przez republikę przetaczały się olbrzymie manifestacje pod hasłami: „Amis go home!” - ich punktem kulminacyjnym był wielki wiec w Bonn, w którym uczestniczyło ćwierć miliona demonstrantów, zwiezionych pociągami i autobusami z całego kraju.
Na festynie z okazji otwarcia nowej ambasady również były tłumy, ale zarówno budynek jak i prezencję „Amis” w Europie okrzyknięto mianem „bunkra”, „twierdzy”, „warowni”, z której USA „nie widzi świata”, kwitował wtedy m.in. „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. W przeprowadzonych na tę okoliczność sondażach ponad połowa Niemców uważała Stany Zjednoczone za większy zagrożenie dla pokoju od… Iranu. Kuriozalne, ale prawdziwe. W politycznych kuluarach Berlina od lat trwa dyskusja, czy nie należałoby otwarcie powiedzieć Amerykanom, zabierajcie swój nuklearny arsenał i wynocha do domu…
Choć w relacjach obu krajów się nie klei, na terenie RFN wciąż pozostają amerykańskie bazy wojskowe. Różnie z nimi bywa, swego czasu powstał druzgocący raport ekspertów Amerykańskiej Federacji Naukowców (FAS), w którym oceniono, że nuklearny arsenał USA w europejskich bazach jest niedostatecznie zabezpieczony, począwszy od… zdezelowanych płotów, oświetlenia i „niestabilnych zabudowań”, a na kiepskim systemie alarmowym i niedostatecznie wyszkolonej załodze skończywszy. Do najbardziej zaniedbanych zaliczono bazę w Büchel (Nadrenia-Palatynat) - w jej magazynach składowano bomby typu B-61. Na okalającym je płocie raz po raz pojawiały się antyamerykańskie plakaty. Co ciekawe, wyniesienia się „Amis” domagała się cała opozycja parlamentarna, od Zielonych, przez liberałów z FDP, po partię „Lewicy”, a także niektórzy politycy współrządzących socjaldemokratów (SPD), jak np. poseł Niels Annen, obecnie w gabinecie kanclerz Merkel sekretarz stanu w MSZ. Zdaniem Annena likwidacja amerykańskich baz byłaby… „wielkim krokiem w kierunku rozbrojenia”. Warto też przypomnieć, że już w 2008 r. ówczesny szef SPD Kurt Beck pokwapił się nawet specjalnie do Brukseli, aby spytać sekretarza generalnego NATO Jaapa de Hoopa Scheffera, jak długo jeszcze Amerykanie zamierzają zostać w RFN. Odpowiedzi nie dostał. Polityków żądających opuszczenia Niemiec przez amerykański kontyngent wojskowy raz po raz wspierają media:
„Prawie nikt nie widzi sensu stacjonowania bomb atomowych w Europie, tylko berlińskie ministerstwo obrony chciałoby je zatrzymać”,pisał niedawno lewicowy „Der Spiegel”. To jednak tylko pół prawdy, bowiem po cichu także chadeccy politycy z CDU/CSU szukali sprzymierzeńców w samym NATO, którzy wsparliby ich ideę zmiany doktryny wojskowej w sojuszu, w tym wycofanie broni jądrowej przez USA z naszego kontynentu. W przeszłości obecność „Amis” miała dla Europejczyków fundamentalne znaczenie strategiczno-wojskowe, polityczne i psychologiczne: sojusznicy z NATO mieli dzięki niej poczucie transatlantyckiej więzi. Obecnie wszystkie te czynniki słabną, a obecność żołnierzy USA na zachodzie Europy, zwłaszcza w Niemczech, tolerowana jest jak zło konieczne. Zjednoczone Niemcy przekształciły się z dyżurnego pacyfisty, by wspomnieć wielotysięczne demonstracje pod hasłem „Żadnej krwi za ropę”, w pierwszoplanowego gracza z przemysłem zbrojeniowym pierwszej rangi; RFN należy obok USA i Rosji do największych eksporterów uzbrojenia na świecie.
W wielkiej polityce były „karzeł polityczny”, jak określano Republikę Federalną sprzed zjednoczenia, mają dziś ambicje równe wielkim mocarstwom, tylko nie te same zęby. Niemiecka armia nie jest w najlepszej kondycji, a połajanki prezydenta USA, że rząd w Berlinie nie dotrzymuje sojuszniczych zobowiązań i powinien zwiększyć wydatki na cele obronne całkowicie uzasadnione. Niemieccy politycy rozpatrują inny wariant „doinwestowania” własnej armii - po raz kolejny wysłany został w przestrzeń balon próbny dla sprawdzenia reakcji społeczeństwa na ewentualność posiadania własnej broni atomowej. Była nim właśnie publikacja politologa prof. Christiana Hacke, na łamach weekendowego wydania opiniotwórczego dziennika „Die Welt” („Welt am Sonntag”). Jak stwierdził ten urodzony w okupowanej Polsce, 75.letni wykładowca Uniwersytetu w Bonn i Akademii Bundeswehry,„nuklearna potęga Niemiec wzmocniłaby bezpieczeństwo Zachodu”.
No i bomba wybuchła… Zdaniem tego autora licznych opracowań dotyczących polityki międzynarodowej, jej najbardziej niepewnym elementem jest dziś… prezydent USA Donald Trump. Dlatego prof. Hacke odradza dalsze opieranie niemieckiej polityki bezpieczeństwa na Stanach Zjednoczonych. Co proponuje w zamian? Hacke podsuwa dwie możliwości: „europejską”, poprzez wzmocnienie potencjału atomowego Francji i Wielkiej Brytanii, w tym także za niemieckie pieniądze i także na terenie Niemiec (przy czym sam autor nie wierzy w możliwości realizacji i skuteczność tego wariantu), oraz - i tu dochodzimy do sedna - posiadanie przez Niemcy własnej broni atomowej. A wszystko to podlane sosem zrozumienia, jak trudno i głupio Niemcom z uwagi na historię podejmować ten temat, jednak nie należy się bać, trzeba dyskutować, byle rzeczowo, bez histerii, bo potrzeba takiej debaty jest…
Nie tylko w naszym kraju pomysły tworzenia przez Niemców „nowego porządku” w polityce bezpieczeństwa może wywoływać ciarki. Można śmiało stwierdzić, że powojenne, niemieckie społeczeństwo nie wyraziłoby dziś zgody na atomowe plany niektórych polityków, ale - jak wiadomo - woda drąży kamień częstym padaniem… To już „enta” odsłona i namawianie do rozpoczęcia powszechnej dyskusji o potrzebie stworzenia własnego arsenału atomowego w RFN. Jak powinni zareagować nasi politycy? Na zewnątrz z powściągliwością, dystansem i stoickim spokojem, od wewnątrz niezbędna jest jednak dogłębna analiza sytuacji i opracowanie adekwatnej strategii w kilku wariantach. Musimy bowiem udzielić sobie odpowiedzi na dwa fundamentalne pytania dla bezpieczeństwa naszego kraju: co dalej, jeśli z Niemiec zniknie atomowy arsenał USA oraz, co może oznaczać dla Polski „sensowna, własna polityka” Niemiec - jak zachęcał Scholl-Latour - z ich „własną bombą atomową”?
Tymczasem jest to jeszcze mało prawdopodobne, ale i takie scenariusze już teraz należy brać poważnie pod rozwagę. Uwzględniając doświadczenia z przeszłości, osobiście nie polegałbym na hipotetycznej samodzielności i zdolności obronnej Europy, tym bardziej, jeśli sami Niemcy w nią nie wierzą…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/408011-niemcy-dyskutuja-o-potrzebie-zdobycia-broni-atomowej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.