Naprawdę długo się zastanawiałem czy opublikować ten felieton. Bo i cała sprawa jest trudna, a pewnie ma wiele rozmaitych kontekstów. Mam jednak przekonanie, że moje intencje są jasne.
Zmarła niedawno piosenkarka została okrzyknięta, człowiekiem niezłomnym i wolnym. Żegnano męczennicę wolności, męczennicę w kraju, w którym wszak od prawie trzech dekad można czuć się niemal bezkarnym, kraju w którym realny zakres wolności słowa jest większy niż na bezludnej wyspie. Z pewnym więc zdziwieniem obserwowałem jak od chwili śmierci, ustami apologetów, z dnia na dzień stawała się kimś innym. Od gwiazdy estrady, piosenki młodzieżowej, przez poetkę i liderkę kapeli (jakby w ogóle nie było tam jej męża, znakomitego gitarzysty) aż po stawanie się wieszczem porównywalnym z Wyspiańskim, Wyspiańskim-bis i wyzwolicielką Polski. Bo i przypisano jej umiłowanie wolności, nonkonformizm i wybitne sprawstwo artystyczne, a nawet obalenie komunizmu. W tych dniach usłyszałem nawet, że jej poezja była lepsza niż wiersze Szymborskiej i Herberta. Ostatecznie więc została uznana za głos pokolenia, za kamień milowy w polskiej kulturze. Każdy z taką oceną może się nie zgodzić. Także ja. Bo nie była to postać z mojej bajki, mojego świata i mojej estetyki. Wszelkiej estetyki. Wiem jednak, że tłumy na koncertach nie oznaczają jeszcze przywództwa duchowego. Do tego trzeba znacznie więcej niż kilkunastu melodyjnych i kiczowatych rymowanek. Ale to kwestia gustu, literackiej kindersztuby i estetycznych potrzeb odbiorców.
Ale mnie nurtuje coś innego, znacznie poważniejszego. Gwiazda swego czasu na prawo i lewo opowiadała o molestowaniu seksualnym przez księży, o surowości wychowujących ją zakonnic. Do końca nie wiadomo kiedy, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kto molestował. Ale wiadomo, że „na pewno” molestował. I był to obleśny klecha. Tyle wystarczy aby media natychmiast uwierzyły, fani zapewne też. Ale nikt tego nie sprawdzał. Nie wiemy czy oskarżeni kapłani jeszcze żyli, czy mogli się bronić, czy w ogóle kiedykolwiek istnieli. Być może wszystko (prawie?) było tak samo prawdziwe jak to, że pies zamówił paczkę z marihuaną, a piosenkarka prowadziła zdrowy tryb życia. Było to wszak w okresie gdy problem pedofilii w kościele stawał się w mediach popularny, a wręcz mainstreamowy, a jednocześnie księża stanowiący promil wśród winnych tej zbrodni, stali się jej głównymi sprawcami. A może opowieść wokalistki o winogronach, cukierkach i zboczonym księdzu jest zaczerpnięta z tej samej książki, którą i ja kiedyś czytałem? Ale to chyba tylko przypadkowa zbieżność opisów… Pamiętam wszak z dzieciństwa, że niemal wszyscy moi koledzy, którzy nie chodzili na religię podawali ten sam powód-ksiądz uderzył ich w twarz. Niemal wszyscy co do jednego to opowiadali. No pewnie, bo księża to wszystkich po pyskach prali. Od Bałtyku po Giewont walili z liścia jak Korwin Boniego. Bo kapłanami mogą być wyłącznie pedofile albo sadyści. Ale coś innego takie rzeczy opowiadać w kręgu kolegów, a co innego mówić o tym głośno i publicznie. Kompletnie nie troszcząc się przy tym o odpowiedzialność. Nie mam żadnych powodów, aby wokalistce tak na słowo uwierzyć. Tak jak nie mam powodów, aby w tym miejscu wierzyć w jej dobrą wolę i obiektywizm zwłaszcza po stażowaniu u Palikota i przyjaźni ze Środą. Gwiazdom jednak najwyraźniej wolno więcej. Także wówczas gdy chcą być głośno antyklerykalne. I jeszcze minister kultury za to podziękuje. Oczywiście nie mogło zabraknąć stosownej piosenki i klipu. Cóż za subtelna akcja promocyjna! Jakże poetyckie wypłakanie traumy sprzed ponad półwiecza. Wszak artysta ma prawo tworzyć własną opowieść, ma prawo zmyślać. Jest tu więc wszystko, dziecko, majtki, winogrona i zboczeniec w koloratce, a wszystko w cieniu krzyża. Opowieść zamiast faktów? Nawet poza sceną?
Pogrzeb artystki był tak publiczny i „oryginalny”, że aż polityczny. Im bardziej miał być bezwyznaniowy, tym bardziej stawał się pokraczną kopią, a w zasadzie parodią mszy żałobnej. Uniesiona w jak puchar zwycięzcy urna miała oznaczać, że coś jest tu „forever”, była to jakaś bezbożna wersja „santo subito”. Wtedy poczułem, że naprawdę jesteśmy jacyś „my” i jacyś „oni”, że podziały przechodzą stąd do wieczności, że są naprawdę zasadnicze.
Nie wszystkie przysłowia są mądrością. Bo są i takie, co są wątpliwe. „O zmarłych dobrze albo wcale”-rozumiane dosłownie- należy chyba do tych drugich. Gdyby go posłuchać musielibyśmy zrezygnować z pisania i mówienia o historii, albo ją fałszować. O wielu postaciach historycznych mielibyśmy przemilczeć albo pisać im nowe biografie nie wspominając o tym co było w nich złe? Naprawdę tak ma być? Dlatego właśnie napisałem ten niefotogeniczny felieton.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/407660-santo-subito