Felieton ukazał się w ostatnim numerze tygodnika „Sieci” [32 (297) 2018]
Można być wierzącym. Można też w ogóle nie podzielać wiary w istnienie świata niematerialnego, niemniej być do religii i Kościoła przywiązanym. I wspierać go jako najważniejszy zwornik społecznej spójności i polskiej tożsamości (a także nośnik czegoś jeszcze ważniejszego i bardziej uniwersalnego, ale o tym czymś w końcowej części tego felietonu).
Jeśli zajmuje się jedną z tych postaw, trudno nie czuć niepokoju, zapoznając się z faktami dowodzącymi postępującej laicyzacji Polaków. Od dawna powoli, ale stale spada odsetek uczęszczających na msze niedzielne. Także odsetek małżeństw zawieranych w świątyniach. I – co bardziej spektakularne – liczba powołań do seminariów duchownych. Do jednego z nich w tym roku nie zgłosił się podobno żaden kandydat… Jeśli ten trend się utrzyma, to za kilkanaście lat w polskich parafiach, które do niedawna wysyłały księży do cierpiących na brak kapłanów kościołów starej Unii, pojawią się duchowni z czarnej Afryki – oto symboliczne zakończenie Jano-Pawłowych nadziei na reewangelizację przez Polskę Europy.
Kościół wyczuwa ten proces. Nie wie, co z nim zrobić, więc przede wszystkim stara się nie drażnić. Dystansuje się więc od polityki. Wszelkimi siłami stara się nie sprawiać wrażenia, jakoby popierał niecierpianą przez sporą część społeczeństwa, sprzyjającą katolicyzmowi władzę. Oczywiście bywa z tym różnie; w niegdyś bardzo zdyscyplinowanym polskim Kościele instytucjonalnym dziś nie ma realnie żadnej władzy centralnej, jest on nieledwie luźną federacją samodzielnych biskupstw, ale generalnie taka jest tendencja. Czy to pomaga? Nie wiedząc, jak wyglądałaby sytuacja, gdyby hierarchowie zachowywali się inaczej, trudno orzec – ale ta ostrożność co najwyżej spowalnia destrukcyjne procesy. Nie stopuje ich, tym mniej – odwraca.
Wyczuwa to też opozycja. I między innymi dlatego czynione przez Schetynę nieśmiałe próby kulturowego ucentrowienia jej spaliły na panewce. Paradoksalnie, to dobre wyczucie społecznego trendu działa doraźnie na szkodę opozycji, bo procesy laicyzacyjne nie są obecnie wystarczająco zaawansowane, by na nich politycznie pojechać. A w dodatku odchodzenie Polaków od religii (to nasza specyfika) nie owocuje raczej wzrostem postaw agresywnie antyreligijnych, tylko przechodzeniem w sferę obojętności (to skądinąd zgodne z podstawową cechą naszego charakteru narodowego, jaką jest letniość). Nie zmienia to jednak faktu, że owe procesy są, by zacytować klasyka, oczywistą oczywistością.
Wyczuwa je również PiS i między innymi dlatego stara się nie kojarzyć z poglądami mogącymi się zakwalifikować jako ultrasowskie. Czyni to niekonsekwentnie, wbrew samemu sobie (vide dalekie od wizji zdyscyplinowanej kohorty zachowanie klubu parlamentarnego w sprawach aborcyjnych), bo jest to sprzeczne z naturą tej partii, ukształtowaną w okresie światopoglądowej i kulturowej radykalizacji oraz tożsamościowej eskalacji. Niemniej próbuje.
Czy można jakoś pocieszyć zaniepokojonych tym, co się dzieje? To trudne zadanie, bo to, co postępuje w Polsce, wydaje się w dużym stopniu częścią procesów uniwersalnych. Ale w pewnym stopniu można. Po pierwsze, można bowiem zwrócić uwagę na to, że w historii już wielokrotnie się zdarzało, że procesy uznawane za nieuniknione okazywały się jedynie zjawiskiem czasowym i ustępowały. W latach 20., 30. i 40. naprawdę wielu niegłupich ludzi uważało na przykład, że globalne zwycięstwo komunizmu jest nieuniknione. I co?
Po drugie, można przywołać przykład krajów islamskich, które – dziś trudno w to uwierzyć – jeszcze 50 lat temu laicyzowały się na potęgę, by potem dokonać widowiskowego zwrotu. Wiem, że to nie jest nasz ideał, że my byśmy nie chcieli w ten sposób, ale nie zmienia to faktu, iż dowodzi to, że laicyzacja nie musi być nieodwoływalnym wyrokiem historii.
Po trzecie wreszcie, nie trzeba osobiście wierzyć w Boga, by dostrzec, że realnie w znaczącej społecznie skali tylko ta wiara (nawet gdyby była złudzeniem) daje ludziom poczucie sensu ich egzystencji. I w jakimś stopniu łagodzi ich strach przed śmiercią. Działa jak egzystencjonalna morfina. A to poczucie sensu jest ludziom bardzo potrzebne; ten strach jest dla nich czymś udręczającym. Dlatego osobiście nie wydaje mi się, żeby porzucenie wiary mogło być, na dłuższą metę, zjawiskiem trwałym. Oczywiście to samo w sobie nie oznacza pewności odrodzenia Kościoła i katolicyzmu – religię mogą zastąpić różne gusła. Ale stwarza to przestrzeń dla pewnej nadziei. Okienko możliwości.
Zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko to razem jest pocieszeniem wątłym. Zwłaszcza dla tych, którzy jeszcze nie tak dawno triumfalnie cytowali przepowiednie siostry Faustyny o iskrze, która wyjdzie z Polski i przemieni świat. Ale chyba lepsze takie niż żadne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/407641-skwiecinski-dla-sieci-gasnaca-iskra