Felieton ukazał się w ostatnim numerze tygodnika „Sieci” [32 (297) 2018]
Twórcy Wspólnoty Europejskiej mieli wielkie ambicje. Byli jednak realistami. Mogli marzyć o Europie jako jedności, ale zdawali sobie sprawę, że doprowadzi do tego tylko proces, który winien być przeprowadzony oddolnie. Dlatego ich pierwszy projekt ograniczał się do gospodarki, chociaż jego cele znacznie ją przekraczały. (Wystąpienie na niemiecko-polskiej konferencji w Berlinie)
Chodzi o Europejską Wspólnotę Węgla i Stali. To przez usuwanie barier dzielących narody i podejmowanie wspólnych przedsięwzięć Europejczycy mieli stopniowo, niejako organicznie, się integrować.
Realiści jak Robert Schuman, Konrad Adenauer czy Alcide de Gasperi byli zaangażowanymi katolikami, społeczna nauka Kościoła była podstawą ich politycznych przekonań, a tożsamość europejskiej kultury wywodzili z jej chrześcijańskich fundamentów. Od początku jednak w proces integracji włączyli się także konstruktywiści. Najbardziej reprezentatywną dla nich postacią był Altiero Spinelli, komunista, który swoje marksistowskie zaangażowanie przetransponował w federalistyczną wizję Europy.
Konstruktywiści rzeczywistość społeczną traktują jako materię do budowy swoich, oczywiście doskonałych, projektów. Można uznać ich za kontynuatorów Marksa, których dewizą jest jego jedenasta teza o Feurbachu: „Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”. Tradycyjne tożsamości, takie jak np. naród, są dla nich wyłącznie historycznymi ograniczeniami, które pętają człowieka i z których winien się on wyemancypować.
Z czasem to oni zaczęli dominować w Europie Zachodniej, a więc i narzucać swoją koncepcję federalistycznej Europy. W 1984 r. Parlament Europejski przyjął wniosek Spinellego i zatwierdził projekt traktatu ustanawiającego Unię Europejską, czyli tzw. plan Spinellego. Był on podstawą traktatu z Maastricht z 1992 r., na mocy którego powstała Unia Europejska. Nieprzypadkowo główny budynek PE w Brukseli nosi imię włoskiego komunisty.
Zmiana podejścia do integracji europejskiej zbiegła się z dochodzeniem do władzy pokolenia kontestacji i stopniowego przeobrażania Europy w myśl dominującej ideologii emancypacji. Tradycyjne tożsamości, takie jak naród, miały zostać porzucone w lamusie historii, której kolejny koniec został nam w początku lat 90. obwieszczony. Kłopot w tym, że ani historia, ani narody, których schyłek enty raz został nam ogłoszony, nie chciały zniknąć.
Deklarowana demokracja na poziomie unijnym jest rodzajem oksymoronu. Demokracja to władza (kratos) demosu, czyli ludu, współcześnie narodu. Nie ma europejskiego demosu. Włosi różnią się od Finów, Anglicy od Hiszpanów, a nawet między sąsiadami takimi jak Niemcy i Polacy potrafimy dostrzec dość znaczące różnice. Owszem, istnieje bardzo ogólna, cywilizacyjna tożsamość Europy czy szerzej Zachodu, ale nie przekłada się ona na elementarne poczucie wspólnoty, jaką tworzą narody. Bez jej świadomości, która ma charakter uczuciowego przywiązania, nie pojawi się idea wykraczającego poza partykularne różnice dobra wspólnego, bez czego demokracja przekształca się w rywalizację odmiennych grup.
Bo kiedy nie ma demosu, z demokracji pozostaje kratos, czyli sama władza. Pomysł na narzucenie politycznymi, odgórnymi metodami wspólnoty kończy się odwrotnie do zamierzeń projektodawców.
Eksperymentem w tej mierze było tworzenie wspólnej europejskiej waluty. Jej pomysłodawcy nie kryli, że ich cel jest polityczny, a stanowi go ściślejsza integracja. Ekonomia miała dostosować się do ich woli. Nie dostosowała się. Eksperyment euro pokazuje jeszcze jedną prawidłowość. Jego inicjatorami byli Francuzi, Jacques Delors i wdrażający jego pomysł prezydent François Mitterrand. Nie ukrywali oni nawet, że jednym z ich zamierzeń jest przezwyciężenie siły marki, a więc przeciwstawienie się przewadze ekonomicznej Niemiec. Ci protestowali, wreszcie ulegli za cenę zgody Francji na zjednoczenie obu części ich kraju. I co? Okazało się, że euro służy gospodarce niemieckiej nawet bardziej niż marka, w każdym razie w obserwowanym przez nas czasie.
Nieco podobnie wyglądała sprawa traktatu lizbońskiego. Miał on wzmocnić instytucje unijne kosztem europejskich potęg. Jego twórcy naprawdę w to wierzyli. W rzeczywistości wzmacnia on pozycję silniejszych państw, zwłaszcza Niemiec, które potrafią używać instancji europejskich na rzecz swoich celów.
Pokazuje to dość generalną prawidłowość. Utopijne projekty nie rozwiązują problemów, ale je ukrywają. Przy okazji likwidują instytucje mediujące, które do pewnego stopnia równoważą przewagę silniejszych. Komunizm, który miał znieść wyzysk robotników, spotęgował go w sposób nieznany wcześniej. Unia, która miała ograniczyć przewagę Niemiec w Europie, posłużyła jako instrument do jej egzekwowania.
Nie twierdzę, broń Panie Boże, że taki był makiaweliczny plan przywódców tego kraju. To logika procesu.
Wymownym doświadczeniem jest kryzys finansowy lat 2007–2009. Można potraktować go jako rodzaj stress-testu, a więc sprawdzania jakości materiału, a także instytucji w warunkach skrajnych. Otóż w tamtym okresie ciała UE przestały właściwie działać. Spotykali się przywódcy Niemiec i Francji, dopraszali, kogo uważali za stosowne, swoich kolegów z Włoch i Hiszpanii albo Anglii, i podejmowali decyzje na temat naszego kontynentu, a potem instytucje unijne ją zatwierdzały.
Przyjrzyjmy się case study, czyli otwarciu granic Europy dla imigrantów muzułmańskich, zwanych uchodźcami. Była to absolutnie suwerenna decyzja Angeli Merkel, a zmieniła ona stan Unii. Z braku czasu zawieszam dyskusję nad jej merytorycznymi uzasadnieniami, zresztą dziś cała Europa się z niej wycofuje, przyznając po cichu rację tym, którzy kwestionowali ją już na początku i byli za to odsądzani od czci i wiary.
Trzy lata temu kanclerz Niemiec, nie pytając nikogo o zgodę, otworzyła granice Niemiec dla syryjskich uchodźców. W rzeczywistości otworzyła Europę dla muzułmańskich imigrantów. Było to samowolne złamanie konwencji dublińskiej i zakwestionowanie traktatu z Schengen. Premier Węgier, który wystąpił wówczas w obronie norm europejskich, został postawiony pod publicznym pręgierzem, a instytucje europejskie błyskawicznie zaakceptowały niemieckie postanowienie.
Jaki jest efekt działania konstruktywistów, tzn. narzucania Europie odgórnej, przyśpieszonej integracji? To Brexit, narastające napięcia między narodami naszego kontynentu i wzmacnianie się ugrupowań coraz bardziej sceptycznych wobec już nie tylko obecnego kształtu Unii, lecz i integracji jako takiej. Trudno się dziwić. Zwłaszcza jeśli w odpowiedzi na wszystkie kłopoty słyszymy jedną zapowiedź: więcej Unii. A więcej Unii to więcej władzy europejskich potęg, a tak naprawdę jednej – Niemiec. Unia staje się coraz bardziej tworem imperialnym, którego formalną stolicą pozostaje Bruksela, ale realną jest Berlin. A eurokraci coraz bardziej przystosowują się do tej sytuacji.
Nie wydaje się, aby ten stan rzeczy mógł trwać długo. Mentalność elit europejskich coraz bardziej rozchodzi się z wywiedzionymi z doświadczenia postawami ogółu mieszkańców kontynentu, którzy coraz mocniej protestować zaczynają przeciw obecnemu status quo. Pomimo poczucia przynależności do Europy coraz mocniej uświadamiają sobie oni swoją narodową odrębność represjonowaną przez dominujący układ w Unii. Gdyż narodowa tożsamość musi być podstawowym elementem polityki.
Wbrew panoszącym się dziś na Zachodzie modnym koncepcjom narody nie narodziły się 200 lat temu. Można przyjąć, że wraz z postępującymi wówczas polityczno-cywilizacyjnymi zmianami przybrały jedynie nieco inne formy, ale ich istnienie jest zdecydowanie dłuższe i trwalsze. Występujące w „Iliadzie” zbiorowości mają świadomość swojej narodowej odrębności i chociaż Grecy mają także swoje mniejsze tożsamości, to jako ogół zasadniczo odróżniają się od Trojan i vice versa. Uznawany za pierwszego historyka Herodot w V w. przed Chrystusem pisze o fundamentalnie różniących się od siebie narodach i chociaż można zgodzić się, że są one inaczej zorganizowane i nieco inaczej funkcjonują od swoich współczesnych odpowiedników, ale demonstrują wspólnotowy charakter bytowania człowieka. Ludźmi stajemy się dzięki kulturze, a w ludzkiej rzeczywistości występuje ona w odmiennych, współcześnie narodowych, formach.
Mityczna, europejska tożsamość nie zastąpiła nam przynależności narodowych i siłą rzeczy stała się formą dominacji tych silniejszych. Próba narzucenia jej przemocą, a taki charakter ma na przykład działanie instytucji unijnych wobec Polski dziś, skończyć się musi rozpadem naszego kontynentu na zwaśnione kraje i ich grupy oraz całkowitym załamaniem się procesu integracji. Musimy powrócić do modelu zainicjowanego przez ojców założycieli wspólnoty i odejść od konstruktywistycznych fantasmagorii. Zwłaszcza że w tożsamości narodowej nie ma niczego złego. Wręcz przeciwnie. Fenomen cywilizacji europejskiej wykształcił się w napięciu między różnorodnością tożsamości narodowych i krajowych a ogólną formą wspólnego dla nich chrześcijaństwa. I tylko w ten sposób trwać on może w dającej się przewidzieć przyszłości.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/407639-wildstein-tozsamosc-europy-jednosc-w-wielosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.