Równo 10 lat temu Rosja zaatakowała Gruzję. Z perspektywy tej dekady był to pierwszy akord nowego etapu rosyjskiego imperializmu. Etapu, w którym Moskwa sięga nie tylko po presję, zastraszanie, nacisk ekonomiczny i energetyczny, zasadę „dziel i rządź”, ale także po argument czołgów, uderzając na swoich sąsiadów. Jako jeden z pierwszych dostrzegł to jasno śp. Lech Kaczyński, wypowiadając w Tbilisi pamiętne zdanie:
Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!
Rosja do dziś okupuje dwie gruzińskie prowincje: Abchazję i region Cchinwali (Gruzini uważają, że określenie „Osetia Południowa” jest fałszywe i ma służyć uzasadnieniu rosyjskiej interwencji). Nadzieje na zmianę sytuacji są niewielkie: zachód udaje, że sprawy nie ma, a przyjaciele Gruzji są zbyt słabi, by pomoc Tbilisi w ruszeniu sprawy do przodu. Sami Gruzini myślą raczej o ucieczce do przodu, o członkostwie w NATO i przede wszystkim Unii Europejskiej; by ten cel osiągnąć, nie eksponują sprawy rosyjskiej okupacji 25 proc. terytorium. Nawet międzynarodowe hasło sierpniowych obchodów rocznicy wojny jest dość ostrożne, i nie nawiązuje wprost do integralności terytorialnej: „O trwały pokój i bezpieczeństwo”.
Jednocześnie oba okupowane regiony pustoszeją; w prowincji Cchinwali mieszka obecnie 20 tys. ludzi; wioski kilkutysięczne zostały zredukowane do poziomu kilkuset mieszkańców. Gruzini wyjeżdżają do Gruzji, a biedne, górskie, odcięte od świata okolice nie przyciągają innych chętnych. Przybywa za to rosyjskich wojskowych, osadzanych w nowiuteńkich bazach; w regionie Cchinwali jest ich ok. 10 tys.
Z okazji rocznicy wybuchu wojny jedynymi, którzy pamiętali i przybyli z wsparciem, byli przedstawiciele państw doświadczonych rosyjskim imperializmem: Polski (szef MSZ Jacek Czaputowicz), Litwy, Łotwy i Gruzji (szefowie MSZ: Linas Linkeviczius, Edgars Rinkeviczs, Dawit Zalkaliani, oraz Ukrainy (wicepremier Pawło Rozenko). Nie tylko zadeklarowali „niezachwiane” wsparcie dla suwerenności i integralności terytorialnej Gruzji, ale także odwiedzili punkt kontrolny w Odzisi, zaledwie 45 minut drogi od Tbilisi. W czasie krótkiej prezentacji Gruzini poinformowali m. in., że Rosja stale umacnia „granicę”, budując zapory z drutu kolczastego; wyburzane są także gruzińskie domy.
Ostatnie 10 lat pokazało, jak ważne są wzajemne relacje niepodległych państw w regionie postsowieckim i w Europie wschodniej, środkowej i południowej. Gdyby nie Lech Kaczyński, rosyjskie czołgi mogłyby wjechać do Tbilisi. Gdyby nie obecna inicjatywa polskiej dyplomacji,rocznicę inwazji Gruzini obchodziliby pewnie samotnie (o obecności np. przedstawiciela Francji, w nawiązaniu do roli Sarkozy’ego sprzed 10 lat, nie było oczywiście nawet mowy). Wsparcie Polski, Ukrainy i państw bałtyckich pozornie wiele nie zmienia, ale tak naprawdę zmienia bardzo dużo. Potencjalna ofiara Rosji przestaje być samotna, a to dla każdej potencjalnej ofiary znaczy bardzo dużo.
To oczywiście solidarność niedoskonała, ułomna, często niepełna, ale innej nie ma. I nie byłoby jej gdyby nie aktywna polityka Warszawy. Nasza historyczna rola polega dziś nie tylko na tym, że chcemy być podmiotowi, ale także na tym, że nasza podmiotowość umożliwia jakąkolwiek podmiotowość naszych słabszych sąsiadów.
Dla Polski podstawowa lekcja z wojny gruzińskiej (i także ukraińskiej) ma też wymiar militarny: trzeba zrobić wszystko, by nie oddać nawet najmniejszego kawałka ziemi; nie można cofać się „za rzekę”, bo Moskwa - gdy raz coś weźmie - to już nie oddaje. A nawet okupacja małego fragmentu terytorium wystarcza, by trwale okaleczyć kraj, i niezwykle utrudnić mu normalnej funkcjonowanie; nie trzeba męczyć się z okupacją całego terytorium.
Poniżej: pomnik poległych w starciach z Rosjanami, na którym delegacje złożyły wieńce.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/407057-gdyby-nie-polska-w-rocznice-wojny-gruzini-byliby-sami