Na początek Andrzej Celiński, który przez „rzucanie mięsem” stracił okazję na start w wyborach prezydenta Warszawy. „Janie Śpiewaku, z ciebie po prostu CH…J (wykropkowanie moje – przyp. KF)” – napisał do kontrkandydata. Potem powtórzył obelgę, tłumacząc swój wpis partyjnej koleżance. No i SLD uznał, że to za dużo. Można by zapytać – a kiedy konsekwencje wobec towarzysza Czarzastego, który straszył ostatnio w telewizji swego adwersarza z PiS, Jacka Sasina – że gdy SLD dojdzie do władzy, pozamyka pisowców w więzieniach? Po celnej ripoście Sasina, że SLD w prostej linii wywodzi się od tych, dla których zamykanie ludzi w więzieniach było normą, Czarzasty odparł: „I właśnie dlatego będziemy skuteczni”. Nie chcę drążyć tematu postsowieckiego poczucia humoru towarzysza Czarzastego, jak widać –błyskotliwość nie musi iść w parze ze smakiem. No, ale Czarzasty nikogo (chyba) „ch…m” jeszcze nie nazywa, Celiński – tak. Zostały mu już tylko spotkania klasowe, na których będzie mógł sobie porzucać czym chce.
Ale przecież wulgaryzmy płynące z ust i spod piór przedstawicieli tzw. elit III RP, zdarzały się już wcześniej. Zbigniew Hołdys nazywał „ch…m” Jarosława Kaczyńskiego, a potem tłumaczył: „Bo akurat to jest dla mnie ch…j. Człowiek, który tak strasznie podzielił naród, wprowadził do polityki element nienawiści, szczucia Polaków na Polaków, tak to jest ch…j. Pewnie znalazłoby się jakieś mocne słowo z kolekcji tych eleganckich, ale wolę powiedzieć moim emocjonalnym językiem”.
Bo przecież chodzi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa Hołdysa. A że myśli, jak myśli, to tak wymyśliła. Samo zaś słowo mocno do pan Zbyszka przylgnęło, do dziś wielu internautów zadaje publicznie pytanie, czy „Hołdys” na pewno pisze się przez samo „H”. Potem był inny artysta, reżyser komedii, pewnie inteligentniejszy, za to o podobnej wrażliwości na słowo pisane. No i oczywiście – chodziło o prezesa PiS. „Myślę, że ten ch…j nawet nie chce władzy. On chce rekompensaty za upokorzenie, że jej nie zdobył”. Rekompensatę za swoją pracę na rzecz pozbawiania godności drugiego człowieka sam Andrzej Saramonowicz otrzymał dość szybko, stając się felietonistą „Gazety Wyborczej”. Bo Hołdys był już wtedy u Lisa.
Trzeba przyznać, że mimo kilku ekscesów ludzie Salonu III RP kryją się ze swoim „mięsem” dość skutecznie - z wyłączeniem Władysława Frasyniuka, który w ostatnim, Twitterowym wpisie doszedł już do jednej „k…” na zdanie (3/3). Nie trzeba być kelnerem, żeby się domyślać, jaka musi być częstotliwość używania podobnych „sformułowań” przez Frasyniuka w życiu prywatnym, skoro w publicznym nie umie się powstrzymać.
Dzięki „pluskwom” w „Sowie i przyjaciołach” posiedliśmy jednak jaką taką wiedzę i na temat rozmów prywatnych Salonu. Gdy minister Karpiński rzuca „k…” po raz kolejny i w końcu przeprasza za to Sowę, ale nie właściciela knajpy, tylko znanego księdza, ten odpowiada: „Spokojnie, spokojnie…”. Bo sam rzuca takimi opiniami, jak „odpier..lił”, „wyj…bie”, „zapier…lał”. Rekordy bije generał Janicki, były szef BOR, który w osiemnastu kolejno następujących po sobie zdaniach rzuca „k…” także osiemnaście razy. Ktoś powie – i tak dobrze, że nie robili tego „na Farmazona”. Dziwnym trafem po tym, jak ten biedny, zagubiony w metalowych nitach staruszek wyzwał od „k…” reporterkę programu „W tyle wizji”, zaczął się cieszyć coraz większym uznaniem u ludzi „ulicy i zagranicy”
Dlatego absolutnie mnie nie dziwi, że najgłośniejsze hasło kodziarskich „waniek-wstaniek” brzmi od kilku dni: „Wyp…dalać!”. Nie wymagajmy od nich za dużo. Na razie uczą się skakać pod samochody, kopać w barierki i jeździć w bagażniku. Kultura przyjdzie z czasem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/405937-kontr-ewolucja-totalsow