Dlaczego pojemnik na długopisy był graniastosłupem czworokątnym z pleksi?
Mimo nadęcia i pompatyczności sięgających stratosfery oraz języka Wandy Odolskiej z „Fali 49”, kolejne manifesty faktycznego naczelnego „Gazety Wyborczej” Jarosława Kurskiego są coraz lepszą rozrywką. To też pokazuje, że polityczne fiksum-dyrdum właściwie zawsze zamienia się w farsę. I to byłaby „czerska” modyfikacja głośnego powiedzenia Karola Marksa z „18 brumaire’a Ludwika Bonaparte”, który to pamflet towarzystwu Michnika, a więc i Kurskiemu chyba jest bliski. Na początek absolutna perełka najnowszej wersji manifestu Jarosława Kurskiego (z 30 lipca 2018 r.): „W czwartek [26 lipca 2018 r.] pod Pałacem Prezydenckim (…) widziałem współpracę. Ludzie podawali sobie długopisy, których garście szybko wypełniły kosz”. Zaiste to historyczny moment w protestach ulicznych. Ba, przełom w metodach protestowania na miarę przewrotu kopernikańskiego.
Ludzie sprawnie przekazywali sobie długopisy, czyli zapewne wcześniej wyniesione z pracy gadżety rozdawane klientom różnych firm, które najczęściej są traktowane jak śmieci. Ludzie podawali sobie długopisy i wrzucali je do wielkiego graniastosłupa czworokątnego z pleksi. Faktycznie nie do kosza, choć Kurski ma rację, bo było to w istocie wyrzucanie gadżetów do kosza. A akcja została nazwana „Wyrzuć długoPiS!”, czyli zadęcie było wielkie. Tak wielkie, że były poseł PO i były marszałek województwa dolnośląskiego Marek Łapiński nazwał je „akcją roku”. I niestety nie miał racji, bo na razie nic nie przebiło czekoladowego orła wystawianego 2 maja 2013 r. przed pałacem prezydenckim przez Bronisława Komorowskiego w ramach akcji „Orzeł Może!”. Długopisy nie umywają się też do różowych baloników, chorągiewek, okularów, parasolek i transparentów użytych w marszu Krakowskim Przedmieściem w ramach promocji czekoladowego orła, który może. Wypada jednak stwierdzić, że trafienie długopisami do pojemnika to naprawdę wielkie osiągniecie, gdy spojrzeć na sprawność opozycji.
Z długopisami było śmiesznie, a będzie jeszcze śmieszniej, choć ponuro. Jarosław Kurski zaczął od spazmu: „Oddaliśmy kraj w ręce człowieka bez skrupułów, żyjącego w świecie spiskowych wizji, który bezczelnie i systematycznie zaciska nam na szyi obrożę”. Na szyi rednacza „GW” na razie obroży nie dostrzegłem, ale zapewne chodzi mu o trend. O trend zainicjowany w polityce przez byłą posłankę SLD Joannę Senyszyn, czyli o rodzaj sado-maso. Rozumiem fascynacje Czerskiej, ale obroże są jak najdalsze PiS i jego prezesa. Podobnie jak przekonanie rednacza „GW”, że „Ziobro oskarży, Ziobro osądzi i Ziobro osadzi”. To chyba marzenie mocno na wyrost: nikt nikogo nie będzie oskarżał, osądzał i osadzał w związku z upodobaniem do sado-maso.
Napisał Jarosław Kurski: „Ważne, by Polska, nasza Polska, nie padła ofiarą zmian klimatycznych. By nie zatopiło jej brunatne morze”. Rozumiem, że można się niepokoić topnieniem lodów Arktyki, ale woda wtedy powstająca nie jest wcale brunatna, a wręcz jest bardzo czysta. To już bardziej brunatnego koloru jest woda w Wiśle, w stolicy. No, ale tu pretensje należałoby raczej zgłaszać do Hanny Gronkiewicz-Waltz, a nie do Jarosława Kaczyńskiego. W efekcie zmian klimatycznych „będziemy jak Rosja, Turcja i Węgry”. Węgry akurat nie mają dostępu do morza, ale może coś się stanie z Balatonem, więc Jarosław Kurski może jest tu prorokiem. Gdy już Polska „padnie ofiarą zmian klimatycznych”, wtedy „przez dziesięciolecia pozostanie nam śnić o latach 1989-2015 jako o wyjątku od narodowej reguły, antrakcie w ciągu naszego dziejowego autodestrukcyjnego fatalizmu”. Z tym „dziejowym fatalizmem”, gdy chodzi o zmiany klimatyczne to chyba jednak przesada, bo w przeszłości raczej mieliśmy bujną przyrodę, czyste powietrze i wodę jak najdalszą od „brunatnej”. Chyba że Kurskiemu chodzi o rynsztoki opisywane przez Bolesława Prusa w „Lalce”, ale to już zupełnie inna historia.
>W czwartek [26 lipca] pod Pałacem Prezydenckim widziałem u ludzi determinację. Wiedzieli, po co przyszli, a było ich dużo
— zauważył zdeterminowany rednacz „GW”.
To prawda – wiedzieli. Przyszli, żeby wrzucić długopisy do graniastosłupa czworokątnego z pleksi. I wrzucili, co oznacza, że celnie rzucali. A celność to bardzo ważna sprawa, bo wymaga koncentracji. I koncentracja była, skoro „garście szybko wypełniły kosz”. Były determinacja i koncentracja, a do tego „solidarność”: „Gdy policjanci próbowali zatrzymać młodego człowieka, szybko wyrosła wokół nich grupa, która dokumentowała zajście i wzywała do uwolnienia go”. Rozumiem, że ów młody człowiek nie trafił garścią czy też długopisem do graniastosłupa czworokątnego z pleksi, a policjanci zachowali się jak niecierpliwy trener koszykówki, który zdejmuje z parkietu gracza, zamiast pozwolić mu się „wstrzelić”. I owa „grupa” chciała młodemu pomóc, żeby się nie zniechęcił, żeby nie ustawał w treningach. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy znowu będzie trzeba rzucać długopisami do pojemnika, żeby zademonstrować „determinację, współpracę i solidarność”. To ważne, gdyż „wszystkie te postawy wyrażone na Krakowskim Przedmieściu w skali mikro muszą być wyrażone w skali makro”. Czyli można oczekiwać wrzucania długopisów do graniastosłupów czworokątnych z pleksi w całej Polsce.
Akcja długopisowa jest ważna, gdyż „to decydujący moment. Ostatni”. Jeśli „nie pójdziemy” wrzucać długopisów – „demokracja przegra”. „Przegra – jeśli pójdziemy podzieleni”, „przegra – jeśli nie przekonamy, by poszli inni”. Sami musimy pójść i celnie rzucić długopisem. I teraz można już ujawnić największą tajemnicę: dlaczego pojemnik na długopisy był graniastosłupem czworokątnym z pleksi. Otóż dlatego, żeby przypominał wyborczą urnę. Obawiam się tylko, że ludzie instruowani przez Jarosława Kurskiego i „GW” będą do urn wrzucać długopisy zamiast kartek wyborczych. No, ale jest jeszcze czas, żeby im wytłumaczyć, co mają wrzucać i dlaczego trenowano na długopisach. Z niecierpliwością czekam więc na kolejne manifesty i instrukcje Jarosława Kurskiego. Czuwaj!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/405902-sensacyjne-drugie-dno-akcji-wrzucania-dlugopisow