Nawet jej zwolennicy wybaczyliby prof. Małgorzacie Gersdorf „występy” w Brukseli czy Strasburgu, ale nie w Niemczech.
Jest czymś obrzydliwym, niestosownym, impertynenckim i kuriozalnym, gdy prezes niemieckiego Bundesgerichtshof Bettina Limperg rości sobie prawo oceny polskiego wymiaru sprawiedliwości czy orzeka w sprawie statusu prof. Małgorzaty Gersdorf. Polacy na działania niemieckich sądów i sędziów mają prawo reagować ostro, bo pamiętają ich zbrodnie z przeszłości. A ze strony niemieckich sędziów możemy oczekiwać przynajmniej powściągliwości i refleksji, tym bardziej że praktycznie w ogóle nie ponieśli odpowiedzialności za sądowe zbrodnie wojenne, także na Polakach. Pani Bettina Limperg straciła po prostu dobrą okazję, żeby milczeć. Ale to sprawa prezes Bundesgerichtshof, która sama sobie wystawiła świadectwo, a dla niemiecko-polskich relacji uczyniła więcej zła niż jest sobie w stanie wyobrazić. Choć nie sądzę, żeby ona sama i inni Niemcy tym się szczególnie przejęli. Dla Polaków ważniejsza jest obecność w Karlsruhe (siedzibie Bundesgerichtshof), u boku Bettiny Limperg, prof. Małgorzaty Gersdorf.
Do niedawna pierwsza prezes Sądu Najwyższego pojechała do Karlsruhe za pieniądze zapraszającego, czyli zapewne Bundesgerichtshof. Już to samo dowodzi, że nie czuje się pierwszym prezesem SN, bo przecież jako szefowa Sądu Najwyższego nigdy nie przebywałaby za niemieckie pieniądze w Karlsruhe. Byłoby to grubo poniżej godności i statusu pierwszego prezesa polskiego Sądu Najwyższego. A skoro zgodziła się na finansowanie jej pobytu przez Niemców, pojechała tam jako osoba prywatna, a nie pierwsza prezes. Ale i to budzi wątpliwości, bo nawet pierwsza prezes SN w stanie spoczynku, tuż po opuszczeniu stanowiska też nie powinna nigdzie jeździć za niemieckie pieniądze. Tak się po prostu nie godzi, gdy się piastowało tak wysokie stanowisko. A tym bardziej nie godzi się występować wobec Niemców z totalną krytyką własnego państwa i jego działań w zakresie wymiaru sprawiedliwości. Pierwszego prezesa bez żadnych niedomówień obowiązuje zasada lojalności wobec własnego państwa, ale ona obowiązuje też prezesa w stanie spoczynku. Takie są po prostu cywilizowane standardy. Nie jedzie się do Niemiec i za niemieckie pieniądze, żeby atakować własne państwo. To nie tylko moralnie niedopuszczalne, ale i delegitymizujące prof. Gersdorf w związku z jej uporem, że wciąż jest pierwszym prezesem Sądu Najwyższego. Faktyczny pierwszy prezes czegoś takiego by nie zrobił, bo poza zasadą lojalności obowiązują go podwyższone standardy etyczne.
Prof. Małgorzata Gersdorf pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele złego zrobiła nie tylko Polsce, ale również swoim zwolennikom, a jednocześnie przeciwnikom obecnej reformy sądownictwa. Ta jej „wycieczka” ze skargą do Karlsruhe (za niemieckie pieniądze) to wizerunkowa i moralna katastrofa. To cios w plecy tych wszystkich, którzy popierali opór prof. Gersdorf ze względu na standardy. Nawet jej zwolennicy wybaczyliby prof. Małgorzacie Gersdorf wyprawę do Brukseli czy Strasburga, ale nie do Karlsruhe i za niemieckie pieniądze. Aż trudno sobie wyobrazić, jak profesor prawa i osoba piastująca tak prestiżowe stanowisko mogła o tym wszystkim nie pomyśleć. Jak mogła zlekceważyć ten fatalny kontekst i różne skojarzenia? Jeśli ktoś miał wątpliwości w sprawie reform wymiaru sprawiedliwości, to teraz otrzymał na tacy argumenty, że to środowisko, poczynając od samej góry, jest absolutnie niereformowalne. Dlatego te reformy są konieczne.
Obserwując poczynania prof. Małgorzaty Gersdorf od 4 lipca 2018 r., czyli od daty formalnego przejścia w stan spoczynku, widać, że prowadzi ona dziwne gry. Zdaje sobie ona sprawę, że nie jest pierwszym prezesem, skoro nie podpisuje żadnych dokumentów urzędowych. Owszem, przychodzi do Sądu Najwyższego, ale nie do pracy, a tylko do „zakładu pracy”, co pracownik w stanie spoczynku może robić. Podobnie jak byli posłowie mogą odwiedzać Sejm. Ale dokumentów przezornie nie podpisuje. List do prezydenta Andrzeja Dudy w sprawie swego statusu prof. Gersdorf napisała na papierze z nagłówkiem Sądu Najwyższego, a nie pierwszego prezesa. List nie ma żadnych znamion pisma urzędowego (nie ma liczby dziennika i innych stosownych oznaczeń), nie ma na nim odcisku żadnej pieczęci, a Małgorzata Gersdorf przedstawia się wyłącznie swym tytułem naukowym. Jest to więc korespondencja prywatna, a nie urzędowa. A to oznacza, że prof. Gersdorf nigdzie nie zostawia pisemnych śladów występowania w roli pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, czyli uznaje stan faktyczny – przejście w stan spoczynku. W treści listu są oczywiście stwierdzenia, że czuje się pierwszym prezesem, ale w sensie dowodowym nie ma to większego znaczenia. Każdy może się czuć tym, kim chce.
Po prywatnej wycieczce prof. Małgorzaty Gersdorf do Karlsruhe (za niemieckie pieniądze) i po jej występach tam przekroczony został Rubikon. Już nie powinna nawet udawać, że jest pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, żeby nie obciążać wizerunku i rangi tego stanowiska. Po tym „przedstawieniu” sama prof. Małgorzata Gersdorf zdjęła z afisza sztukę pt. „Jestem pierwszym prezesem Sądu Najwyższego”. Tak będzie lepiej dla wszystkich, także dla prof. Małgorzaty Gersdorf, a może przede wszystkim dla niej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/404773-gersdorf-odebrala-sobie-prawo-udawania-ze-jest-i-prezesem