W poniedziałek Frans Timmermans oznajmił że Komisja Europejska zdecydowała się przekazać casus o łamaniu praworządności przez nasz kraj do Trybunału Sprawiedliwości. Wyrażając tym samym nadzieję, że TSUE cofnie en masse wszystkie reformy naszego wymiaru sprawiedliwości, które są sprzeczne z odczuciami – bo przecież nie z traktatami – Unii.
Nękanie Polski trwa, próby zmiany, to siłą, to sposobem DNA naszego systemu sprawiedliwości nie ustają, i nie wygląda na to, żeby wystąpienie premiera Morawieckiego w Strasburgu, koncyliacyjne, otwarte na kompromisy cokolwiek tu zmieniło. Staropolskie przysłowie „mówił dziad do obrazu” najlepiej określa ten, pożal się Boże, dialog, bo kiedy pytamy o podstawy prawne decyzji Komisji Europejskiej, wciąż nie otrzymujemy jasnych wskazań. Ta sytuacja trwa już dwa lata z okładem i, mimo naszych argumentów, tła historycznego oraz obyczajowego, które zawieramy w wielostronicowych odpowiedziach na zarzuty, nic nie wskazuje na minimalną nawet zmianę stanowiska KE.
A więc znowu grozi nam Trybunał Sprawiedliwości. Czym jest, jaką rolę pełni w strukturze unijnej i jakie ma kompetencje? Dawno, dawno temu został powołany zapewne ze szlachetnych pobudek, ale z roku na rok stawał się w coraz bardziej widoczny sposób prawnym ramieniem Unii Europejskiej. Fakt, że niedawno do nazwy dodał końcówkę TS Unii Europejskiej, ostatecznie pozbawia złudzeń co do suwerenności i obiektywizmu. Jego kompetencje są następujące: kontrola legalności aktów prawnych UE; czuwanie nad poszanowaniem przez państwa członkowskie obowiązków, wynikających z traktatów; odpowiadając na pytania, zadawane przez państwa członkowskie, dokonywanie wykładni prawa UE. Obawiam się jednak, że najczęściej rozpatruje casusy, związane z segmentem „poszanowanie przez 28 krajów obowiązków wynikających z traktatów”, czyli skargi Unii na państwa członkowskie. Tak byłoby i tym razem.
Cieszę się, że nasz rząd, że MSZ i europosłowie na miejscu, w Brukseli korzystają dziś z każdej okazji, żeby odpierać niesprawiedliwe zarzuty KE oraz TS. I warto wiedzieć, że nie jesteśmy w tej konkurencji odosobnieni. Patrz: rok 2010, kiedy nikomu nie śniło się jeszcze o Brexicie, w lewicowym przecież Guardianie pojawił się artykuł pt. „Trybunał Sprawiedliwości czy instytucja polityczna?” A dalej była mowa o tym, że „brytyjski opór wobec niepopularnej, dyskryminacyjnej polityki TS nie byłby aktem buntu przeciw Europie, przeciwnie, być może uratowałby kompetencje brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości”. Przecież od dawna wiadomo, że TS zwykle feruje wyroki przeciwne, niejako na przekór, sądom narodowym. Już 8-10 lat temu w brytyjskiej prasie konserwatywnej, Timesie, Daily Telegraphie i Daily Mailu natykałam się na materiały piętnujące z jednej strony ambicje kontrolne TS, z drugiej opowiadające o furii Brytyjczyków na każdy przykład takiego „przeciągania liny” z Trybunałem. Dziś to przeciąganie liny odbywa się już nie między Brukselą a Londynem czy Budapesztem, tylko Brukselą a Warszawą. Mijają lata, słyszymy coraz bardziej kontrowersyjne wyroki Trybunału Sprawiedliwości, obserwujemy coraz silniejszą erozję autorytetu tej instytucji, skrajnie upolitycznionej i realizujące lewicową agendę Unii. Ingerującą w prace rządów i parlamentów narodowych, wymiary sprawiedliwości, słowem w „British/ Hungarian/ Polish way of life”. Przecież, jak wciąż twierdzi premier Theresa May, właśnie „inwazyjność Unii, w tym Trybunałów Sprawiedliwości i Praw Człowieka, oraz brak umiejętności negocjacyjnych z państwami członkowskimi” były podstawą decyzji społeczeństwa brytyjskiego o Brexicie. Czy, jeśli nic się nie zmieni, w jakiejś perspektywie czasowej, Polexit/ Hungarexit czy Czechexit, to naprawdę fantasy tale?
Druga kartka z kalendarza ubiegłego tygodnia, wystąpienie premiera Mateusza Morawieckiego w Strasburgu, historyczne, przełomowe. Muszę przyznać, że powoli się do Pana Premiera przekonywałam. Na początku wydawał mi się „Jasiem z Księżyca”, z tym swoim ewangelicznym przesłaniem, apelem „ kochajmy się”, pacyfizmem. Lecz przecież jest pewien ewangeliczny przekaz sprzed 2000 lat , wciąż niezwykle aktualny, a koncyliacyjność, skłonność do kompromisów, jeśli nawet nie przynosi oczekiwanych rezultatów, nie pogarsza sytuacji, nie rodzi kolejnych konfliktów, nie nakręca spirali agresji.
Jednak właśnie to ostatnie wystąpienie premiera i reakcja na nie dwóch lewicowych europosłanek i szefa grupy EPP Manfreda Webera, uświadomiły mi ostatecznie, że europejska lewica jest na nasze odpowiedzi i tłumaczenia kompletnie „argumentproof”. Ze bez względu na to, co istotnie sądzi o „opozycji totalnej”, łączy ją z Platformą Obywatelską, Nowoczesną i SLD wspólny i nadrzędny interes: odbić władzę konserwatystom. Podobny proces odbijania władzy rozgrywa się przecież i w Stanach Zjednoczonych, i na Węgrzech, wszędzie tam, gdzie wybory parlamentarne wygrali konserwatyści. W grudniu 2016 roku byliśmy świadkami puczu w Sali Sejmowej i traktowaliśmy to jako naszą hańbę, ale był to tylko jeden puzzel z całej układanki. Kiedy bowiem spojrzeć na bezwzględność poczynań lewicy w Polsce, na Węgrzech, w USA, Wielkiej Brytanii, w RPA, Argentynie, w istocie na całym świecie, widać jasno, że jest to zjawisko o charakterze globalnym. Od 40 lat trwa uparte przesuwanie na lewo myślenia o państwie, wymiarze sprawiedliwości, edukacji, religii, rodzinie, oraz przejmowanie światowych instytucji, które realizują lewicową agendę. Spójrzmy, co się stało z ONZ, Unią Europejską, Komisją Wenecką, dla kogo działają organizacje pozarządowe jak Greenpeace, Amnesty International czy Dziennikarze Bez Granic. Od dekad trwa kolejna rewolucja – i jeśli zgodziliśmy się wszyscy na termin „wojna hybrydowa”, winniśmy zaakceptować inny, „lewicowa rewolucja hybrydowa”. Dwuletnia batalia Brukseli z Polską, Wielką Brytanią czy Węgrami, to jedynie mały segment tego światowego fenomenu. Dobrze jest zdawać sobie z tego sprawę, bo łatwiej zastanowić się nad środkami obrony.
I trzeci ważny news ubiegłego tygodnia: podpisanie deklaracji przez premierów Morawieckiego i Netanjahu oraz protesty Yad Vashem, a głównie historyka Yehudy Banera oraz ministra edukacji i diaspory Naftali Bennetta. Po pierwsze, dobrze się stało, że ta deklaracja została podpisana. Jakiż jest wyższy autorytet w Izraelu, który mógłby wesprzeć swoją powagą podobny dokument? I nawet jeśli za rok Netanjahu przestanie być szefem rady ministrów, jest to akt prawny, na który Polska może się nadal spokojnie powoływać. A my promujmy wiedzę o historii Polski na każdym kroku, na każdym przyczółku, w każdym medium, zwłaszcza za granicą, i powołujmy się na treść tej deklaracji, która powstała i została przez premiera Izraela sygnowana.
Na koniec miód na skołataną duszę polskiego konserwatysty, 42% poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości. Cieszy nie tylko dlatego, iż to rzecz niezwykła, by po 2.5 roku rządów ugrupowanie miało wyższe notowania niż w dniu wyborów. Cieszy przede wszystkim dlatego, że PiS, to pierwsza od 1945 roku partia, która opiera swój program na systemie wartości demokratycznych. Interes społeczny, służebność władzy wobec obywateli, prawda jako jedyny punkt odniesienia dla interpretacji zdarzeń, słowem, państwo uczciwe i służebne. I w dodatku realizuje ten „program wartości”. A wyborcy to dostrzegli i docenili.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/403085-krolikowsa-avis-o-ts-sn-i-deklaracja-polsko-izraelskiej