W sprawie dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym (w tym tzw. prawach pokrewnych dla wydawców) biliśmy na alarm już kilkakrotnie, ale ponieważ rzecz rozgrywała się gdzieś w czeluściach rządowych ministerstw (głównie kultury), to niewiele wskóraliśmy. Niby wszyscy rozumieli, niby się zgadzali, a i tak kolejne departamenty wyrzucały z siebie instrukcje zgodne z interesami wielkich koncernów medialnych, w tym zwłaszcza niemieckich, w tym działających w Polsce.
Tymczasem sprawa jest podwójnie niebezpieczna. Bez przesady można powiedzieć, że zawiera ładunek o sile dwóch potencjalnych politycznych bomb atomowych. W skrócie to bitwa o to, czy obecna wolność obrotu odwołaniami (w tym linkami) do innych treści zostanie zachowana, czy też będzie poddana restrykcjom. Czy np. wyszukiwarki internetowe, agregatory, media społecznościowe będą mogły swobodnie wskazywać dowolne wyniki, czy tylko te z których twórcami będą miały umowy? Wyniki wyszukiwania nie będą już zależały od merytorycznej wartości tekstu, ale od tego, czy wydawca „dogadał się z wyszukiwarką”.
Można przewidzieć, jak się to skończy. Umowy zostaną zawiązane z największymi podmiotami, a wiadomo, kto jest w Polsce i w Europie w tej grupie. A jak ktoś mniejszy i niezależny jakoś tam się wciśnie, to możemy sobie wyobrazić, że po pewnym czasie - np. pod wpływem nacisków jakiejś Czerskiej na jakąś centralę w Nowym Jorku - zostanie wyrzucony. Przerabialiśmy to już zbyt często, by być naiwnymi. I tak znowu wrócimy do czasów medialnego monopolu, gdzie kilku zagranicznych wydawców będzie decydowało o tym, co jest dostępne w obiegu medialnym. Mniejsze wydawnictwa (w tym też cały niezależny od systemu III RP segment) zostaną znacząco drastycznie osłabione. Tak się stało w Hiszpanii, gdzie prawo lokalne przyjęło podobne rozwiązania. Wielkie koncerny, dzięki efektowi skali, były w stanie wynegocjować lepsze warunki z agregatorami treści i wyszukiwarkami, więc to ich teksty były zwracane jako pierwsze w rezultatach wyszukiwań.
W teorii te restrykcje nie są zbyt dotkliwe dla zwykłych użytkowników, bo twórcy dyrektywy i pracujący na jej rzecz lobbyści zapewniają o pozostawieniu wyjątków na rzecz działalności osobistej. Ale po pierwsze, jednak dostęp do informacji się zmniejszy. A po drugie, samo przyjęcie zasady, że obrót linkiem podlega koncesjonowaniu, prędzej czy później wywoła kolejne zawężenia swobody. To tylko kwestia czasu.
Zresztą, polityczna awantura już się zaczyna, już niektórzy kombinują jak politycznie zarobić na tym (tak to nazywają) „ACTA 2”. I można być pewnym, że ci wielcy wydawcy tak zachęcający dziś polski rząd do poparcia dyrektywy, na pewno nie staną wtedy w jego obronie.
W całej Europie widzimy potężną ofensywę koncernów medialnych, zwłaszcza niemieckich, usilnie zabiegających w rządach o poparcie proponowanej dyrektywy. W Polsce ten agresywny lobbing też przyniósł duże sukcesy. Pierwotne zdecydowanie negatywne stanowisko polskie zostało w ostatnich miesiącach rozwodnione w ministerstwie kultury (ministerstwo cyfryzacji chyba to widzi inaczej) na rzecz rzekomego kompromisu z podmiotami niemieckimi. W rzeczywistości to kapitulacja.
Zgoda, że niektórzy wydawcy by na tym dużo zyskali. Zgoda, że poważna prasa słabnie. Zgoda, że trzeba lepiej chronić prawa autorskie. Zgoda, że jest jakiś problem w tym, gdzie wielkie internetowe firmy płacą podatki i czy w ogóle płacą. Ale w warunkach polskich ta akurat ścieżka rozwiązania tych spraw będzie oznaczała zarówno znaczące zmniejszenie tej przestrzeni wolności, którą dała eksplozja internetu, a także polityczną, w swoim rdzeniu antyrządową (rzekomi „pisowscy cenzorzy”) awanturę.
Przestrzegamy. Trzeba to szybko i jednoznacznie przeciąć.
gim
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/401893-ta-sprawa-to-podwojna-polityczna-bomba-atomowa