Nowelizacja ustawy o IPN oczywiście nie jest zwycięstwem naszego kraju. Nie jest jednak również zwycięstwem strony przeciwnej. Choć dotyczy naszych spraw wewnętrznych, jest międzynarodowym kompromisem, zawartym między Warszawą i Tel-Aviwem, z udziałem międzynarodowych organizacji żydowskich, i pod nieformalnym patronatem Waszyngtonu.
Dlaczego możemy mówić o kompromisie? Zadajmy sobie najpierw pytanie, po czym można poznać prawdziwy kompromis. Po tym otóż, że jest dla obu zawierających go stron trudny i przykry. I po tym, że po obu stronach ci, którzy go zawarli, stają się przedmiotem ostrej krytyki radykałów.
Jeśli spojrzymy w ten sposób na to, co nastąpiło w środę, to jak najbardziej spełnia to kryteria kompromisu. I to kompromisu dla nas korzystnego.
Bo po drugiej, żydowsko-izraelskiej, stronie bynajmniej nie ma poczucia tryumfu. Choć strona państwowa zachowuje urzędowy optymizm, to częste są reakcje, które można podsumować tak: nie wykorzystaliśmy szansy. Nie wymusiliśmy na Polakach uznania oczywistej prawdy. A w tle czuć jeszcze coś innego: ten konflikt powinien skończyć się zmuszeniem Polaków do ceremonialnego autoponiżenia, mogliśmy to osiągnąć, i co…?
„Haaretz” ogłosił wręcz, że oto Izrael… podporządkował się polskiej polityce historycznej, i „zdecydował przeoczyć, iż wielu Polaków uczestniczyło w prześladowaniu i mordowaniu Żydów”. Przywódca Unii Syjonistycznej Itzik Shmuli ogłosił, że zmiana ustawy nie idzie wystarczająco daleko, bo wciąż, jak to określił, „będzie zabronione wspominanie roli, odegranej przez Polaków w zbrodniach przeciw Żydom”. Jego zdaniem w tym kontekście Izrael nie wypełnił przyrzeczenia, danego ofiarom Holocaustu – że „polskie zaprzeczanie i zamazywanie nie przyniesie sukcesu”. Zaś sławetny Yair Lapid, liberalny przywódca, którego atak na Polskę zapoczątkował jedną ze spirali mijającego (chyba) kryzysu nazwał nowelizację „kiepskim dowcipem”, stwierdzając że cała ustawa powinna zostać „wymazana z polskiego prawa”, a Polacy „winni prosić martwych o przebaczenia”.
Jeśli porozumienie, tak oceniane przez radykałów z drugiej strony nie jest kompromisem, to nie wiem, co w takim razie można byłoby kompromisem nazwać.
A jest jeszcze coś. Na początku tego kryzysu, po uchwaleniu ustawy już przez obie izby parlamentu, pisałem na łamach tego portalu, że choć jest ona ewidentnie nieprzemyślana, to w obliczu tak potwornej agresji, z jaką mieliśmy wtedy do czynienia, prezydent powinien podpisać nowe prawo, bo „teraz potrzebny jest jednoznaczny opór. Manifestacja determinacji w obronie polskiej suwerenności”, „co nie wyklucza, oczywiście, podjęcia nawet niebawem prac nad nowelizacją nowelizacji. Wtedy, kiedy partnerzy stworzą nam do tego polityczną i psychologiczną przestrzeń”.
A tym, którzy polemizując ze mną twierdzili, że jesteśmy tak mali i słabi, że dlaczego by partnerzy mieli się wysilić, by w czymkolwiek ustąpić i taką przestrzeń nam stworzyć, odpowiadałem:
To nie tylko kolejne polskie rządy od ‘89 roku konsekwentnie inwestowały w budowę dobrych relacji z Jerozolimą. W tym samym czasie Jerozolima inwestowała w dobre relacje z Warszawą. Widać nie tylko Izrael jest potrzebny nam, ale i my jesteśmy po coś potrzebni Izraelowi.
Wydaje się, że przebieg wydarzeń pokazał, że miałem wówczas rację. Izraelowi, wbrew cierpiącym na kompleks niższości Polakom, dobre relacje z Warszawą są na tyle potrzebne, że zdecydował iść na kompromis, nie próbować rozjechać nas walcem. Premier Netanjahu w swoim wystąpieniu zrównał antypolonizm z antysemityzmem. Wszyscy, którzy wiedzą cokolwiek o żydowskiej wrażliwości i centralnym miejscu, które w żydowskim świecie zajmuje antysemityzm wiedzą, że poszedł w ten sposób bardzo, bardzo daleko.
Nie daliśmy się rozjechać walcem. Zachowaliśmy podmiotowość. Po czym zawarliśmy kompromis. Trudny dla nas, ale i dla drugiej strony.
I fakt, że oba dogadujące się rządy były pod naciskiem wielkiego sojusznika zza oceanu, nie zmienia tego obrazu. Gdyby Polska naprawdę była aż tak nieznacząca, aż tak skazana na rolę wiecznego petenta, to porozumienie wyglądałoby inaczej. I gdyby polską politykę w ciągu ostatniego pół roku kształtowała rozhisteryzowana formacja neurotycznie przeżywanego kompleksu niższości, bylibyśmy dziś gdzie indziej. W znacznie gorszym miejscu.
Myślę, że to, co stało się w środę, to dobra terapia na polskie kompleksy. I realistyczny wskaźnik naszego miejsca wśród państw świata. Wbrew temu, co sądzą zakompleksieni (z reguły, choć nie zawsze, związani z formacją III RP) – nie jest to wcale miejsce niskie. Jak widać, wielu bardzo chce mieć nas po swojej stronie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/401717-kompromis-pokazuje-ze-wcale-nie-jestesmy-wiecznym-petentem