Powiedzmy sobie szczerze: bitwy o nowelizację ustawy o IPN nie wygraliśmy. Tak jak napisał w swojej analizie Marcin Fijołek stanęliśmy pod ścianą i „dostaliśmy srogą, brutalną, momentami upokarzającą lekcję Realpolitik.”
Pewne nadzieje można było wiązać ze wspólnym oświadczeniem premierów Mateusza Morawieckiego i Benjamina Netanjahu, ale jest ono zbyt zdawkowe, aby uznać je za jakąś formę rekompensaty. Padają tam wprawdzie słowa o odrzuceniu polskiej współodpowiedzialności za Holokaust, mówi się o pomocy udzielanej Żydom przez polskie państwo podziemne, ale – choć jak słusznie zauważył Bronisław Wildstein – możemy w przyszłości odwoływać się do tych słów izraelskiego premiera, całość przypomina raczej cukierka danego na pocieszenie, a nie realny deal na zakończenie wojny. Oczywiście wyciszona zostanie nagonka na Polskę, szefowie obu rządów zadeklarowali też wolę podjęcia wspólnych prac historycznych, ale obawiam się, że to wszystko, czego możemy się spodziewać ze strony Izraela. Dlaczego? Pisałem o tym na łamach naszego portalu już w styczniu, na początku konfliktu wokół ustawy o IPN:
„Niezależnie od dalszych losów sporu wokół nowelizacji ustawy o IPN, żadnego rzeczywistego porozumienia polsko-żydowskiego nie będzie. Bo przy tak głębokich różnicach jest ono fikcją. Gwałtowna eksplozja istniejących tam przecież od dawna, ale jednak nigdy nie demonstrowanych tak ostentacyjnie jak dziś, antypolskich emocji, świadczy o tym, że nikt w Izraelu nie wykona żadnego gestu wobec Polski. Przeciwnie, powszechne będzie oczekiwanie, że to Polska musi się pokajać. Pytanie tylko za co? Pytanie oczywiste w Polsce ale całkowicie niezrozumiałe w Izraelu.”
Przypominam sobie tutaj liczne bitwy stoczone z oszczercami pokroju Yaira Lapida, który bez trudu rozhuśtał antypolskie emocje w Izraelu. I nadal uważam, że te emocje – choć znów usunięte w cień – wciąż tam istnieją. Żydzi – nie tylko zresztą w Izraelu – uznali, że nowelizacja ustawy o IPN jest wymierzona przede wszystkim w ich pamięć o Holokauście. Na nic zdały się tłumaczenia, że ustawa nie penalizuje badań historycznych ani oskarżeń wysuwanych wobec konkretnych osób, że – wręcz przeciwnie – chodzi nam o prawdę historyczną. Żydzi nie przyjmują tych tłumaczeń do wiadomości, bo gdy w grę wchodzą ogromne emocje, zdrowy dystans staje się niemożliwy. I znów odwołam się do swojego komentarza sprzed kilku miesięcy:
„Jest to konflikt między dwiema w dużym stopniu wzajemnie wykluczającymi się wizjami przeszłości, przy czym każda ze stron upiera się (pomijam już czy słusznie czy też niesłusznie) przy swojej wersji, traktując ją jako jedyną prawdę. W tej sytuacji jakakolwiek próba weryfikacji tych poglądów wywołuje ogromne emocje. To spór dwóch ofiar o to, która z nich została bardziej poszkodowana. Żydzi – mając za sobą doświadczenie Holokaustu – nawet przez chwilę nie przyjmują do wiadomości, że ktokolwiek może równać się z nimi w martyrologii. Więcej, uważają to za bluźnierczą uzurpację. I w obecnym konflikcie nie chodzi – jak sądzę – o „polskie obozy śmierci” czy cokolwiek innego lecz właśnie o tę emocję, którą wywołuje u Żydów myśl, że Polacy chcieliby zakazać mówienia o swoich przewinach, a zatem zrównać się w męczeństwie z ofiarami Holokaustu.”
W tym starciu okazaliśmy się stroną słabszą. Niektórzy – zwłaszcza antypisowska opozycja – mają dziś z tego powodu Schadenfreude, zresztą niczego innego nie można się po nich spodziewać. Pytanie, czy mogliśmy to przewidzieć? Zapewne tak, i byli tacy, którzy (np. w MSZ) dość trafnie przewidzieli dalszy scenariusz. Zlekceważenie tych wątpliwości można było rządowi wybaczyć pod warunkiem, że miałby pewność, że przetrwa presję. Jeśli jednak tej pewności nie miał, nie powinien się w ogóle angażować w tę wojnę.
Czy jednak oznacza to, że nie było warto bić się o dobre imię Polski? Na pewno było warto i jest warto, choć zarówno sama ustawa, jej uchwalenie i teraz nowelizacja, odbyły się w trybie, który można było przeprowadzić inaczej. Skutek jest bowiem taki, że parę osób zrobiło sobie – mówiąc kolokwialnie – z gęby cholewę, najpierw krzycząc buńczucznie „ani kroku w tył”, a teraz cicho i wstydliwie wycofując się rakiem. Pal jednak licho, że ten czy ów się ośmieszył (choć to wiarygodności niektórym politykom prawicy – i w rezultacie całemu obozowi dobrej zmiany – nie dodaje), gorzej, że przyjmując dość specyficzny – tak to nazwijmy – tryb procedowania, wywołaliśmy wrażenie, że w gruncie rzeczy jesteśmy papierowym tygrysem, który skarcony wrócił do klatki. Chciałbym wierzyć, że tak nie jest. Że za decyzją o wycofaniu najbardziej krytykowanych przepisów z ustawy o IPN stoi coś więcej niż tylko wspólna deklaracja premierów Polski i Izraela. Że – owszem wyszliśmy potłuczeni – ale jednak dostaliśmy coś w zamian.
Na zmianę ustawy o IPN silnie naciskali Amerykanie. Mówi się – choć to tylko spekulacje – że to od nich, nie od Izraela, należy oczekiwać teraz jakiejś realnej rekompensaty. Czyżby chodziło o osławioną ustawę 447? Szczerze mówiąc, wątpię, choć być może nie będzie ona egzekwowana zbyt konsekwentnie, co już byłoby dużym zyskiem. A więc może raczej stałe bazy amerykańskie w Polsce? To już jest rzecz, którą można uznać za namacalny zysk. Trudno jednak cokolwiek tu przesądzać, bo w grze jest jeszcze spotkanie Trump-Putin i różnie może się zdarzyć.
Mam nadzieję, że rozczarowanie wokół ustawy o IPN będzie jedynym, które nas w tym roku spotka. I choć to marne pocieszenie, dowiedzieliśmy się przez te kilka miesięcy paru ważnych rzeczy: przede wszystkim tego, że potrzebujemy jeszcze wielu lat wytężonej pracy, aby nasz głos był wysłuchany. I że inni – także tu w kraju – zrobią naprawdę wiele, aby to uniemożliwić. Dlatego lepiej zagryźć zęby i zamiast histeryzować jak dziecko, nadal reformować państwo. Wyciągając oczywiście wnioski z błędów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/401568-nasze-panstwo-jest-ciagle-slabe-ale-nie-nalezy-histeryzowac