Aby zrozumieć obcy kraj (czy ostrożniej: jakiś aspekt jego historii i natury) często warto zapoznać się z charakterystyczną historią jakiejś rodziny. Często najlepiej nie silić się przy tym na komentarz.
Więc oto trzech Rosjan. Pradziad, dziadek, syn i wnuk.
Czy może raczej trzech i pół. To pół – to pradziadek, Iwan Jakowlew, o którym niewiele wiadomo. Tyle, że jego żoną była szlachcianka (więc on pewnie też), a poza tym był nacjonalistą, antysemitą i działaczem „Czarnej Sotni” – organizacji szowinistyczno-antyrewolucyjnej. Poza tym podobno pił, a po wypiciu bywał agresywny.
Padł ofiarą własnego syna.
Dziadek
Władimir Iwanowicz Jakowlew był czekistą. Bardzo ważnym czekistą. Gdy w 1919 roku zachorował na gruźlicę, uratował życie dzięki osobistym staraniom Feliksa Dzierżyńskiego, który nakazał wydać mu z zapasów Czeka francuskie sardynki w oleju. I te sardynki, podobno, ocaliły Władimira Iwanowicza.
Został szefem Czeka w Odessie. Chwalił się potem, że to on zniszczył gang słynnego „Miszy Japończyka” – żydowskiego mafiozo, pierwowzoru Beni Krzyka z „Opowiadań odeskich” Izaaka Babla. Przez pewien czas był zastępcą szefa Czeki na całą Ukrainę, w Kijowie. Według byłego radzieckiego dyplomaty Grigorija Biesiedowskiego był postacią „dziwną i ponurą”, cechującą się niebywałym wprost okrucieństwem.
Podpisał nakaz aresztowania własnego ojca, według jednych źródeł – jako kontrrewolucjonisty, według drugich – jako spekulanta. Nakazał sądzić go według zwykłych, czekistowskich reguł. Ojca rozstrzelali, wtedy matka Władimira – żona jego straconego ojca – powiesiła się.
Sam Władimir ożenił się, tak jak ojciec, ze szlachcianką, ze starego rodu, który tytuł otrzymał jeszcze od Iwana Groźnego. Była córką rosyjskich emigrantów; zdążyła wyjść w Anglii za mąż, ale potem poznała młodego radzieckiego dyplomatę, który w 1929 roku przywiózł ją, już z nim ciężarną, z powrotem do Rosji. Potem wraz z mężem żyła przez krótki moment w Archangielsku; jak wspominała widziała tam „rozkułaczone” kobiety, które były tak wynędzniałe, że nawet w czasie porodu nie miały siły krzyczeć.
Ta wysoce kulturalna pani przez całe dalsze życie (a przeżyła męża o wiele lat) była tajną współpracownicą Organów. I święcie wierzyła w Stalina.
Jej mąż umarł w 1935 roku. W samą porę – rozpoczynał się właśnie Wielki Terror, który niemal na pewno pochłonąłby i jego.
Zostawił syna, Jegora.
Ojciec
Jegor Władimirowicz Jakowlew był pisarzem i dziennikarzem. Ważną postacią pokolenia tzw. „szestidiesiatnikow”, czyli ludzi lat 60 – inteligentów, którzy w dorosłe życie weszli za chruszczowowskiej odwilż. Wielu wśród nich, tak jak i Jegor, było synami rewolucjonistów.
Napisał nostalgiczną książkę o swoim ojcu (mordercy dziadka), Władimirze, który zmarł, gdy on sam miał pięć lat. Jej tytuł mówi o treści: „Ja idu s toboj” (Idę z tobą). Przesłanie - ojciec był człowiekiem szlachetnym, i służył szlachetnej sprawie. A brutalność jego i jemu podobnych nie wynikała z okrucieństwa, tylko z „nietierpienia” – czyli niecierpliwości, będącej według Jegora „najbardziej godną podziwu cechą rewolucjonisty”.
Zarazem, tak jak wielu innych „szestidiesiatnikow”, Jegor Jakowlew był przekonanym antystalinistą, i wierzył w możliwość zreformowania radzieckiego komunizmu. Był oczywiście członkiem partii, i robił karierę w oficjalnej prasie. W latach 60 stworzył pismo „Żurnalist”, propagujące (oczywiście nie wprost) zachodni styl życia i liberalne myślenie. Stanowisko redaktora naczelnego utracił, kiedy w okresie Praskiej Wiosny przedrukował, w tłumaczeniu, nową czechosłowacką ustawę prasową, gwarantującą wolność słowa w mediach.
Ale z karierą się nie pożegnał, nie stał się również dysydentem, choć tak jak wielu mu podobnych przyczajonych w radzieckich strukturach komunistycznych liberałów ronił łzy po czechosłowackim eksperymencie z „socjalizmem z ludzką twarzą”, który – jak wierzyli – pozostawiony sam sobie, odnowiłby system i uczynił go na powrót atrakcyjnym dla Zachodu. Pracował w drugim najważniejszym radzieckim dzienniku – „Izwiestiach”. Napisał książkę o Leninie, w której aluzyjnie, doborem cytatów z Włodzimierza Ilicza sugerował, że nie byłby on zadowolony ze sposobu, w jaki Związek Radziecki realizuje jego testament.
A zarazem – pozostawał Igor Jakowlew człowiekiem w pełni, jak mówią Rosjanie, „systemowym”. Dziennikarzem wysokiego szczebla, w pełni partyjnym, mieszczącym się w ideologicznej poprawności. Przy tym człowiekiem niezwykle błyskotliwym, pełnym uroku kobieciarzem.
Biorąc to wszystko pod uwagę nie dziwi, że z rozmachem związał się z Gorbaczowem. I wtedy zaczął robić prawdziwą karierę. Został wicedyrektorem agencji Nowosti, ale przede wszystkim – szefem dziennika „Moskowskije Nowosti”, który pod jego kierownictwem stał się sztandarowym pismem pierestrojki. To „MN”, jako pierwsze w całej oficjalnej prasie ZSRR, napisały np. o Katyniu. W kluczowych politycznie latach 1991-1992 (nieudany, między innymi dzięki postawie mediów, pucz Janajewa, potem rozpad ZSRR) odegrał, na czele „MN”, ogromną rolę, wspierając Jelcyna. Zajął też stanowisko szefa najważniejszego ogólnoradzieckiego (potem ogólnorosyjskiego) kanału telewizyjnego, który od moskiewskiej wieży telewizyjnej przyjął nazwę „Ostankino”. „Przekaz, który tworzyliśmy, miał zlikwidować państwo” – wspominał później.
Od tego momentu jego kariera zaczyna jednak powoli „siadać”. Kolejne zawodowe zaangażowania nie przynoszą oczekiwanego sukcesu Jegorowi Jakowlewowi. Umarł w 2005 roku.
Pozostawił syna, którego nazwał na cześć swojego ojca – czekisty – Władimirem. To jemu, wtedy pięcioletniemu, zadedykował niegdyś swoją książkę, napisaną na cześć jego imiennika – dziadka – czekisty, mordercy pradziadka. „Synowi Wowie, uczestnikowi przyszłych sporów” – brzmiała dedykacja.
Wnuk
Urodzony w 1959 roku Władimir Jegorewicz Jakowlew został, tak jak jego ojciec, dziennikarzem. Ale do partii nie wstąpił, i za czasów radzieckich kariery nie zrobił.
Wszystko to zmieniło się w czasie pierestrojki. Związał się wtedy z powstającą prywatną inicjatywą. I jeszcze za Gorbaczowa położył podwaliny pod coś, co stało się później konglomeratem, wydającym najważniejszy i najpoważniejszy przez długi okres czasu rosyjski dziennik „Kommersant”, posiadającym własną agencję prasową i tygodnik. Władimir był tam najpierw naczelnym, potem – prezesem. Stał się, tak jak ojciec, legendą rosyjskiego dziennikarstwa. Legendą – synem legendy.
Potem medioznawcy pisali o roku 1987 tak:
„W gazetach przeważa mieszanina dwóch slangów – języka poprzedniej epoki, rozcieńczonego anglicyzmami. To młode pokolenie, głównie dzieci „szestidiesatnikow” (tu pada kilka nazwisk, a jako pierwsze – Jakowlewa - PS) już upomina się o swoje. Przedstawiciele niedawnej „złotej młodzieży”, wyrośli w ogromnych mieszkaniach albo też spędziwszy dzieciństwo za granicą, młodzi absolwenci oddziału dziennikarstwa uniwersytetu moskiewskiego, zaczynają kształtować klimat w telewizji i prasie. Wyśmienite możliwości startu i wrodzony brak strachu pozwala im w ciągu pół roku zdjąć tabu z wszystkich zakazanych tematów i odwiedzić wszystkie miejsca, gdzie się coś dzieje, a gdzie wcześniej nie stanęła stopa radzieckiego dziennikarza”.
Jego pokolenie od pokolenia jego ojca różniło się bardzo znacząco. Oni nigdy nie mieli złudzeń co do komunizmu, ani nabożeństwa do przodków-rewolucjonistów. Za to zachłysnęli się kapitalizmem i byli przekonani, że Rosję da się „znormalizować” – tak Władimir określał to, co działo się w jego kraju na początku lat 90. Ot, po prostu cały czas Związku Radzieckiego to czas nienormalności, a teraz restauruje się normalność. Tak po prostu…
Pod tym względem partyjni ojcowie byli bardziej realistyczni.
Gdy w 1996 roku wydaje się, że chory już i wiecznie pijany Jelcyn skazany jest na przegranie wyborów, a do władzy wrócą komuniści, Jakowlew-junior ze wszystkich sił angażuje i sam siebie, i podległe sobie przedsiębiorstwo do walki. To, co wtedy zrobiły rosyjskie media, stało się – teraz wszyscy to widzą – początkiem ich końca, poprzez utratę waloru jakkolwiek pojętej uczciwości, a co za tym idzie – wiarygodności. Krótko mówiąc, realizowano najbrutalniejszą z możliwych kampanię propagandową, pogrążającą kandydata komunistów Ziuganowa, a wyciągającą za uszy z błota skompromitowanego Jelcyna. „Nie daj Bóg!” – brzmiał tytuł rozdawanej za darmo, wydawanej (i w dużej mierze pisanej) przez Jakowlewa w 10 milionach egzemplarzy gazety. Porównywano w niej Ziuganowa do Hitlera i Stalina; wtedy jeszcze to w Rosji działało. Telewizja szalała.
To wszystko okazało się doraźnie skuteczne; Jelcyn wygrał. Ale długofalowo odebrało mediom wiarygodność. Skłoniło widzów i czytelników do obdarzenia ich pogardą. I w ten sposób, czego w ‘96 roku nikt nie przewidywał, otworzyło drzwi dla putinizmu i jego rozprawy z rosyjską wolnością.
Jakowlew-junior sprzedał swoje udziały w wydającym „Kommersanta” konsorcjum oligarchowi Bierezowskiemu. Już przedtem był bardzo bogaty, teraz stał się milionerem.
Dalej działał w biznesie medialnym. Już w 2008 roku (trzy lata po śmierci ojca), wraz z liberalnym (ale znającym swoje miejsce w nowym, sterowanym przez Kreml, porządku) oligarchą Michaiłem Prochorowem, stworzył medialny projekt, którego najważniejszą częścią był portal SNOB – przez krótki czas ulubione medium moskiewskich liberałów. Odszedł pod koniec 2011 roku, w atmosferze skandalu, związanego z pieniędzmi. Przez pięć lat Jakowlew nie tylko nie potrafił nawet raz wypracować operacyjnego zysku, ale rozrzucał pieniądze nie garściami, ale wiadrami. Prawie że urzędował na Ibizie, gdzie latał, oczywiście, prywatnym samolotem wydawcy. Zatrudnił też w firmie swojego masażystę. Co gorsza, pojawiły się (bynajmniej nie ze strony putinowskiej władzy, tylko bardzo antykremlowskich opozycjonistów) domniemania, że wyprowadzał gotówkę na zewnątrz. „W starych dobrych czasach by cię po prostu zabili” – miał powiedzieć Prochorow, zrywając współpracę z Jakowlewem.
Generalnie, takie sytuacje związane z pieniędzmi w ogóle nie były dla niego nietypowe.
Potem zajmował postawę politycznie coraz radykalniej opozycyjną, przejawiając przy tym autentyczną osobistą odwagę. Ta była w Rosji potrzebna coraz bardziej. Angażował się w coraz większym stopniu. W 2014 roku, kiedy już trwał konflikt na Ukrainie, gdy zastrzelono Borysa Niemcowa, wystosował (jak podkreślał, również w imieniu nieżyjącego ojca) apel do ludzi rosyjskich mediów. Wzywał, by „przestali uczyć nienawiści”. „Ludzie żyją szaloną iluzją, jakoby Rosję otaczali wrogowie” – pisał. „To nie Europa czy Ameryka znajdują się na skraju katastrofy. Wojna informacyjna niszczy głównie nas samych”.
Po czym, w 2015 roku, emigruje do Izraela. Jest bowiem Żydem po matce. Ogłasza, że Izrael jest jego ojczyzną. I że w Rosji nie ma żadnego systemu wartości, nie stworzono go w latach 90, i dlatego „życie w Rosji zmieniło się w rosyjską ruletkę”, człowiek boi się policji. Dlatego trzeba emigrować, „bo jeśli ktoś nie musi tracić życia na rosyjską chu….zę, to nie powinien tego robić. Zresztą „Rosja dzięki gigantycznej bazie surowcowej, która jest jej przekleństwem, może pozwolić sobie na lekceważące podejście do elity intelektualnej”. „Stalin elitę intelektualną rozstrzeliwał. Breżniew ją marginalizował. Putin elitę intelektualną wygania z kraju. I to, że młodą intelektualną elit przyjmuje Izrael, to świetnie” – entuzjazmuje się bliski 60-tki Jakowlew.
Jednocześnie, również już w Izraelu, opublikował tekst, w którym swojego dziadka-czekistę nazywa katem, przypominając los pradziadka i prababki. Wraca do dziecinnych wspomnień w wielkim moskiewskim mieszkaniu, które – jak dowiedział się później – było przez dziadka skonfiskowane pewnej kupieckiej rodzinie. Przypomina meble, stary kredens z którego ściągał słodycze, by stwierdzić, że tak jak wszystko w tym mieszkaniu został – przez dziadka i babcię – przywieziony ze specjalnych akcji, na których funkcjonariusze NKWD wchodzili w posiadanie sprzętów po osobach aresztowanych.
I wspomina też jak dobrze i bezpiecznie czuł się jako dziecko w towarzystwie babci – by stwierdzić, że była ona konfidentką Organów, i zgubiła wielu ludzi.
„My wszyscy, którzy wyrośliśmy w Rosji, jesteśmy wnukami ofiar i katów. Wszyscy, bez wyjątków. W waszej rodzinie nie było ofiar? To znaczy, że byli kaci. Nie było katów? Znaczy, że były ofiary. Nie było ani ofiar, ani katów? To znaczy, że w waszej rodzinie jest tajemnica”.
A to, pisze, deformuje do dziś rosyjską psychikę. „Ja sam potrzebowałem lat, żeby zrozumieć historię własnej rodziny. Za to teraz już wiem, skąd wziął się mój wieczny strach bez powodu. Albo nadmierna skrytość. Albo absolutna niezdolność, by zaufać i tworzyć z kimś bliskie więzy. Albo – stałe poczucie winy, które prześladuje mnie od dzieciństwa, od kiedy sam siebie pamiętam”.
Jakowlew stwierdza, że amnezja dotycząca przeszłości, tej rodzinnej przeszłości, która jego zdaniem dotyka Rosję powoduje, że owa przeszłość, dawne traumy, traumy nieszczęścia, które jego zdaniem było większe nawet od Holocaustu, dalej oddziaływuje na Rosjan współczesnych – przez dziecięce wspomnienia, przez relacje z rodzicami. W efekcie nieprzepracowana i nieuświadomiona trauma owocuje zniekształconym przyjmowaniem rzeczywistości.
„Nieważne, co konkretnie dla każdego z nas staje się dziś uosobieniem tego strachu – Ameryka, Kreml, Ukraina, homoseksualiści, Turcy, „rozpustna Europa”, piąta kolumna czy po prosu szef w pracy czy policjant przy wejściu do metra. Ważne – czy zdajemy sobie sprawę, do jakiego stopnia nasz dzisiejszy strach, nasze nie mające racjonalnej przyczyny poczucie zagrożenia, jest po prostu upiorem przeszłości, którego istnienia boimy się przyznać?” – pisze syn legendy i wnuk czekisty.
I tak oto kończy się jedna z intelektualno-politycznych rosyjskich dynastii.
Choć może niekoniecznie. Bo Władimir Jakowlew ma syna.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/401047-skwiecinski-trzej-w-linii-prostej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.