Było do przewidzenia: Angela Merkel popadła w poważne kłopoty z powodu swej absurdalnej polityki imigracyjnej. Po prawdzie innych przyczyn nie ma. Ale ten jest wystarczający, by jej dalsze urzędowanie na stanowisku kanclerza Niemiec stanęło pod znakiem zapytania.
Jej głównym oponentem jest dziś Horst Seehofer, minister spraw wewnętrznych, szef siostrzanej, bawarskiej Unii Chrześcijańsko-Społecznej (nawiasem mówiąc, jej program jest niemal w stu procentach zbieżny z PiS) - partnerki chadeków z CDU, czyli partii Merkel, oraz socjaldemokratów z SPD w koalicyjnym rządzie Niemiec. Rządzie sformowanym w bólach, po półrocznych negocjacjach, z konieczności, wynikającym z powyborczego układu politycznego. Już sam ten fakt był jak pokazanie Merkel przez niemieckich wyborców żółtej kartki. Na fali społecznych protestów właśnie przeciw jej polityce „otwartych drzwi”, triumfalnie wjechała do Bundestagu i stanowi obecnie trzecią siłę polityczną kontrowersyjna Alternatywa dla Niemiec.
Kryzys imigracyjny miał jednak skutki wykraczające poza granice RFN, w kilku krajach unii sięgnęli nawet po rządowe stery tzw. eurosceptycy. Dla samej Merkel stało się jasne, że jej „Willkommenspolitik” („polityka powitalna”) nie jest akceptowana, tak przez obywateli republiki jak i społeczeństwa wielu państw Europy. Kanclerz poniosła ogromne straty wizerunkowe, zmalały jej wpływy na arenie międzynarodowej, a i aktywność. Trudno, żeby było inaczej, imigranci, w zdecydowanej większości ekonomiczni, nie znają języków krajów udzielających im pomocy, nie palą się do pracy, obciążają kasy socjalne, a ponadto nie akceptują panujących w nich zwyczajów, obyczajów, kultury, tradycji i religii. Mówiąc bez ogródek, są innowiercami, z agresywnym nastawieniem wobec naszej wiary chrześcijańskiej. Kto temu zaprzecza, ten jest ślepcem owładniętym utopijną, lewacką ideologią.
Minister Seehofer nie jest ślepy. Już w początkowej fazie islamskiego exodusu do Europy podporządkowywał się polityce Merkel pod jej presją, ale dłużej nie ma na to ochoty. Dziś domaga się, wręcz żąda rygorystycznego ograniczenia napływu imigrantów, w tym przykręcenia kurka z pieniędzmi dla przychodźców. Tym razem to jego partia stawia twarde warunki siostrzanej CDU i samej pani kanclerz. Tym bardziej zdecydowanie, że CSU musi walczyć o społeczne poparcie we własnym landzie, w Bawarii, gdzie za cztery miesiące odbędą się wybory do parlamentu krajowego (Landtagu). W tle jest jeszcze jeden aspekt - ambicjonalny: CSU nigdy nie miała „swojego” kanclerza. O tę rządową posadę w skali ogólnoniemieckiej daremnie walczyli bawarscy premierzy Franz Josef Strauss, czy Edmund Stoiber. Za wcześnie rozprawiać o zmianie obsady na urzędzie kanclerskim, ale w sytuacji, gdy chwieje się koalicyjny układ gabinetu Merkel warto mieć i to z tylu głowy.
Tymczasem Merkel walczy o przetrwanie. Gra na czas może wyjść jej na jej korzyść, ale też skończyć się porażką ze skutkami trudnymi do przewidzenia na niemieckiej i europejskiej scenie politycznej. Kanclerz szuka obecnie ratunku poza granicami i stara się jak najszybciej doprowadzić do nieformalnego „szczytu” UE, z udziałem państw najbardziej dotkniętych kryzysem imigracyjnym. Chciałaby „wypracować europejskie rozwiązanie” tego problemu. Czy jest to możliwe? Teoretycznie tak, jednakże coraz więcej rządów krajów wspólnoty broni się przed narzucaniem im polityki wewnętrznej przez Brukselę, czytaj: przez Berlin. To po pierwsze. Po drugie, wyraźnie stopniała grupa do tej pory posłusznie podporządkowanych istniejącemu układowi z dominacją niemiecko-francuskiego „dyrektoriatu”, rośnie natomiast grupa sprzeciwu, co najlepiej odzwierciedlają wyniki niedawnych wyborów w Austrii i we Włoszech. Po trzecie, biorąc pod uwagę gigantyczne problemy finansowe (zadłużenie) Francji czy Włoch, w tle majaczy widmo kolejnego kryzysy eurowaluty. Merkel bierze to pod uwagę i usiłuje zrobić krok wyprzedzający: ma nim być porozumienie z Francją w kwestii utworzenia tzw. jądra wspólnoty.
Pomysł to stary jak unia, odgrzewany zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych. Jego celem jest skupienie państw strefy euro, które – ogólnie rzecz biorąc - dostosują się do wyodrębnionej z całej wspólnoty, własnej polityki finansowej, z własnym „ministrem” finansów, budżetem, funduszem „powierniczym” itp. Osłabione Niemcy na skutek wewnętrznego kryzysu politycznego gotowe są pójść na pewne ustępstwa wobec prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który – korzystając z sytuacji – upatruje w konsolidacji strefy euro ratunku dla własnego, zadłużonego po uszy kraju, a także osobistej, politycznej nobilitacji na arenie międzynarodowej. Bez odpowiedzi pozostają wszakże pytanie, czy Niemcy zechcą na to łożyć, w co można wątpić, oraz w jaki sposób miałyby wyjść z finansowej mizerii poszczególne kraje eurostrefy, jak choćby Francja i Włochy (a także inne kraje tzw. południa), gdzie coraz głośniejsze są rozważania o jej porzuceniu i powrocie do własnej waluty.
Berlin i Paryż usiłują przejąć inicjatywę. Tak, jakby nie było Brexitu, który był skutkiem, nie przyczyną zniechęcenia wyspiarzy do Unii Europejskiej, a – biorąc pod uwagę narastające, niekorzystne nastroje w kilku krajach członkowskich wspólnoty - może być zaraźliwy. Nikt bowiem nie chce unii równych i równiejszych, Francji, która od początku nie spełniała warunków konwergencji poprzedzających przyjęcie eurowaluty, i latami, do dziś, łamie bez żadnych konsekwencji dyscyplinę finansową, tudzież jej kryteria stabilizacyjne, oraz Niemiec, które gwałcą wolę niezależnych krajów, co nawet najtępszym umysłom musi uzmysławiać narzucona ogółowi polityka imigracyjna, de facto z opłakanymi skutkami.
Kanclerz Merkel szuka dziś sprzymierzeńców w Europie. Jak powinien zachować się rząd w Warszawie? Odpowiedź może zabrzmieć kuriozalnie, ale w polityce nie liczą się wygrane bitwy lecz wojny. Tajemnicą poliszynela jest negatywny stosunek rządu federalnego do pierwszej ekipy w naszym kraju, która – w przeciwieństwie do poprzedników – nie uprawia czołobitności, chce dobrych relacji z sąsiadami, lecz nie za cenę bezwolnego podporządkowania się i pogrzebania interesów własnego kraju. To nowa jakość, która – co zrozumiałe – budzi sprzeciwy i opory nie tylko w stolicy Niemiec. Te muszą się dopiero tej nowej jakości w wydaniu Polski przemawiającej własnym głosem nauczyć. Jednak patrząc dalekowzrocznie należałoby powściągnąć emocje, bardziej czy mniej uzasadnione pretensje i żale, i - bez rezygnacji z twardej obrony własnych interesów oraz prawa do artykułowania sprzeciwu – wesprzeć kanclerz Merkel w jej trudnej sytuacji, w którą de facto sama się wpakowała. To czyni nas partnerami, to zobowiązuje, na tym polega wielkość, wreszcie, lepszy polityk znany, wiadomy i obliczalny w sąsiednim kraju, takim jak Niemcy, niż niewiadomy, ze skutkami trudnymi do przewidzenia, i wycieczka w nieznane, niebezpieczna nie tylko dla nas…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/400026-merkel-w-tarapatach-szuka-pomocy-w-europie-czy-polska-powinna-wesprzec-kanclerz-niemiec