Kto osłabia Unię lub liczy na jej rozpad, obiektywnie rzecz biorąc, kibicuje Rosji. Pewnie niespodziewanie dla samego siebie Kaczyński stał się jednym z liderów proputinowskiego obozu politycznego w Europie -
— stwierdził w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” szef Rady Europejskiej Donald Tusk.
To o tyle zabawne, że opowieść przed wyborami była skrajnie odmienna: straszono PiS-em także jako siłą, która wywoła wojnę między Polską a Rosją. Zresztą, nie tylko przed wyborami; była to stała oś opowieści Platformy o najważniejszej konkurencji politycznej, intensywnie eksploatowana także po Smoleńsku.
Kto na polskiej scenie był i jest obiektywnie prorosyjski, kto był wręcz ślepy wobec narastającego zagrożenia, widać gołym okiem, i to co najmniej od chwili rosyjskiej agresji na Gruzję. Trzeba naprawdę karkołomnej gimnastyki myślowej, by rząd Tuska przedstawiać jako asertywny wobec wschodniego sąsiada. I niczego tu nie zmienia przywoływanie unijnej solidarności jako rzekomo najskuteczniejszego leku na imperialne zakusy Kremla (co jest zresztą zwykłą bajką); wystarczy pamiętać, że rząd obecnego szefa Rady Europejskiej oficjalnie nie wykluczał wpuszczenia rosyjskiego kapitału do polskiego sektora naftowego, de facto zrezygnował również z walki o powstrzymanie Nord Streamu. W tej ostatniej sprawie działał głównie w interesie Niemiec, ale na tym to polegało: spełniając życzenia Niemiec, spełniano życzenia Rosji.
O tym właściwie szkoda gadać, to jest oczywiste. Ale w wypowiedzi Tuska ważne jest też zdanie:
Kto osłabia Unię lub liczy na jej rozpad, obiektywnie rzecz biorąc, kibicuje Rosji.
Takie postawienie sprawy oznacza, że jakakolwiek dyskusja o przyszłości Unii, o jej kształcie, jakikolwiek sprzeciw wobec kolejnych haseł i kursów, jest rzekomo pracą na rzecz Moskwy. Każdą niezgodę czy wątpliwość, tak jak każdą oznakę niezależności, Bruksela traktuje przecież właśnie w taki sposób, jako wypowiedzenie wojny, jako podeptanie sacrum. A to przecież i absurd, i zwykły szantaż w dość tanim wydaniu. Konsekwentne przyjęcie tej postawy oznaczałoby konieczność wiernego i ślepego nadążania za aktualną linią Brukseli w formie podobnej do tej, którą stosowali działacze komunistyczni w odniesieniu do Komitetów Centralnych.
Ciekawe na przykład, czy zdaniem Donalda Tuska polski i węgierski sprzeciw wobec masowej imigracji - dziś doceniany coraz śmielej także na unijnych salonach - był „osłabianiem Unii” lub „liczeniem na jej rozpad”? W rzeczywistości było i jest przecież odwrotnie: to szalona polityka imigracyjna zagraża unijnej jedności, a w dalszej perspektywie samemu trwaniu Unii, co widzimy doskonale na przykładzie Włoch.
I wreszcie sprawa ostatnia: Donald Tusk należy do tej grupy polityków, którzy prowadzą Europę - nie tylko politycznie, ale i cywilizacyjnie - ku poważnym kłopotom, może nawet ku zatraceniu. To ludzie, którzy wspierają również ideologiczny zamordyzm radykalnej lewicy, likwidujący realną wolność słowa i nakręcający napięcia ideologiczne.
Taki stary kontynent - oderwany od korzeni, zagubiony, odzwyczajony od myślenia, będzie naprawdę łatwym łupem Rosji - gotowej do użycia siły fizycznej, bezwzględnej i cynicznej.
Powiedzieć można wszystko, ale ostatecznie fakty dogonią każde słowo.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/399961-przed-wyborami-pis-mial-wywolac-wojne-z-rosja-teraz-donald-tusk-zmienil-zdanie-i-twierdzi-ze-pis-jest-prorosyjski-co-powie-jutro