Z ustawą 2.0 czyli tzw. konstytucją dla nauki znajdujemy się w niemal klasycznej czarnej dziurze. W zasadzie bowiem nie wiadomo jaki ostatecznie przybrała kształt, jakie poprawki do niej wniesiono, który z postulatów środowiska profesorskiego uwzględniono, a który ostatecznie nie. Wpada do niej fala głosów krytycznych, ale już nigdy nie powraca w postaci informacji zwrotnej.
W lutym tego roku, na prośbę marszałka Sejmu RP (a ściślej jego kancelarii) wykonałem ekspertyzę projektu ustawy. Umowa nakładała na mnie zachowanie w tajemnicy treści opinii. Mozolnie, zapis po zapisie wykazywałem jej (nieliczne) atuty i ogrom słabych stron. Już wówczas dwukrotnie otrzymywałem „aktualny” zapis projektu. Moją uwagę zwróciło, co napisałem w opinii, niechlujstwo widoczne na licznych kartach projektu. Otrzymywałem bowiem za każdym razem zapis nie tylko fatalnie zredagowany edytorsko, ale i pełen literówek, błędów interpunkcyjnych, językowych, zapisów „urwanych”, a tym samym nielogicznych. Zauważmy, powołany przez wysoki organ państwowy rzeczoznawca otrzymuje niejako „brudnopis” aktu prawnego przewidzianego do procedowania. Tyle, że za każdym razem projekt nie był żadnym brudnopisem, a profesora nie powołano do przeprowadzenia korekty, lecz był to –w przekonaniu autorów- projekt, który w takim brzmieniu miał być uchwalony. O czym to świadczy? Ano, o amatorskim i czynionym na kolanie stanowieniu prawa.
Nie sądzę, abym był jedynym powołanym ekspertem. Zapewne było ich kilku. I mieli się oni pojawić przed stosowną komisją w ramach tzw. wysłuchania publicznego. Pytano mnie nawet o możliwość przybycia do sejmu, konsultowano termin. Jak wiemy, za sprawą posłów PiS (prawicy?), do wysłuchania nie doszło. Grupa ta jednogłośnie (?) się mu sprzeciwiła. Co to oznacza? Ni mniej ni więcej tylko zamknięcie się osób odpowiedzialnych za nowe prawo na głosy ekspertów, których sami o takie głosy poprosili. Świadczy to też o zafiksowaniu na „jedynie słuszne” rozwiązanie, czyli na ustawę, która w sposób zasadniczy ingeruje w arcyważną sferę życia społecznego. Jeśli oznacza to, że górę wzięły rachunki polityczne i obawy o utrzymanie prawicowej koalicji, to oznacza, że tak naprawdę nic nie jest dla Polski ważniejsze niż przewaga parlamentarna, a jeśli była to kwestia ambicji, że „ma być po naszemu”, to w słowniku przyzwoitych ludzi nie ma określenia na takie zachowanie.
Jeśli prawdą jest, że do pierwotnego projektu wprowadzono ponad 200 poprawek, to jakim prawem ów „założycielski bubel” ujrzał światło dzienne?! Na czyim kolanie był pisany? Jaka jest de facto nasza kultura polityczna? Jakie wyobrażenie o nauce i szkolnictwie miał minister, który w skierowanym do upublicznienia projekcie ważnego aktu prawnego pomylił się ponad 200 razy?! Gdzie tu powaga sejmu i rządu Najjaśniejszej Rzeczpospolitej?! Dla mnie to jak głupkowaty uśmiech na gębie udającego „yntelygenta” prostaka, któremu się prostactwo i głupotę wykaże. Bardzo trudno traktować po tym wszystkim działania „proustawowe” inaczej jak niebezpieczny, ale i zupełnie nieodpowiedzialny humbug.
Nie będę już pisał o zagrożonej autonomii uczelni czy innych, widocznych gołym okiem, wadach i głupotach zawartych w projekcie. Są już dość powszechnie omawiane. Ale zwrócę uwagę na niezwykle niebezpieczne i mało dostrzegane zagrożenie, które niesie ustawa. Otóż, ewidentnie uderza ona w humanistykę i nauki społeczne, właściwie stanowi asumpt do ich zupełnej likwidacji czy marginalizacji w postaci wydzielonej niszy. Jednocześnie wprowadza (wprowadzała?) możliwość uzyskania habilitacji osobom, które nie muszą napisać ani jednego artykułu, o książce nie wspominając, aby mieć ten stopień. Do tego preferowane są – a jakże!-publikacje zagraniczne w czasopismach angielskojęzycznych. Dodajmy do tego jeszcze wyraźną „beztroskę” językową projektów wysłanych do opiniowania. Zobaczmy, że cały ten zestaw uderza w niepodważalne dobro narodowe jakim jest język ojczysty. Likwidacja nauk posługujących się językiem jako głównym instrumentarium, możliwość awansu naukowego bez napisania czegokolwiek i ustanowienie wyższości języka obcego nad narodowym można traktować już nie tylko w kategoriach niekompetencji czy nieodpowiedzialność, ale również jako zamach na naszą tożsamość, na tożsamość polskiej nauki i uniwersytetów. I może być tak, że ten zamach poprze zarówno parlament jak i prezydent. Tym samym przyklepią akt barbarzyństwa.
Nikt rozsądny nie ma wątpliwości, że polska nauka wymaga zreformowania. Wymaga też pozbycia się złogów socjalizmu i osób, które go bezkrytycznie w życie wprowadzały. Ale musimy sobie też uświadomić, że nauka i uniwersytety to mózg Polski, mózg narodu. Ustawa ingerująca w ową sferę jest jak trepanacja czaszki. Czy możemy pozwolić, aby tej skomplikowanej i należącej do najtrudniejszych operacji dokonywał przyuczony politycznie dyletant i naukowy felczer? Przypominam, że chodzi tu o naszą głowę!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/399472-barbarzynstwo-20