Nie jestem zwolennikiem proponowanej przez wicepremiera Gowina reformy szkół wyższych. Głównie dlatego, że – parę razy dawałem już wyraz temu przekonaniu – uderza ona w prowincję i w zamieszkującą tam inteligencję, sprzyja natomiast jednostronnie metropolitalnemu modelowi rozwoju kraju, który to model uważam za szkodliwy. Skądinąd nie ja jeden – ogromna część formacji IV RP ma tu podobne intuicje.
Nie znaczy to jednak, abym uważał za trafne wszystkie argumenty protestujących dziś przeciw ustawie. Moją wątpliwość wzbudzają przede wszystkim, czynione przez intelektualistów znanych z sympatyzowania z radykalną opozycją, próby skojarzenia reformy z jakąś próbą politycznego opanowania uczelni przez PiS. Nie dostrzegam bowiem takiego zagrożenia.
A to dlatego, że tworzone przez ustawę rady uczelni, mające m.in.przedstawiać kandydatów na rektora i podejmujące liczne strategiczne decyzje, a składające się w połowie z ludzi spoza tychże uczelni, nie mają być powoływane przez ministra. Czym groził jakiś czas temu profesor Jacek Kochanowski, pisząc: „Mówiąc wprost, na każdym uniwersytecie jest wystarczająco wielu zwolenników PiS, by złożona z nominatów ministra szkolnictwa rada wskazała takiego rektora, który będzie realizował politykę kadrową zgodną z linią partii władzy”. Tymczasem rady, powtórzmy, nie będą powoływane przez ministra, tylko przez senaty szkół wyższych. A te mają być wyłaniane tak, jak dotychczas.
Władza centralna nie dostaje więc do ręki żadnej dyktatorskiej władzy nad uczelniami. Nie znaczy to, żeby w ogóle nie otrzymywała nowych instrumentów wpływu; idzie tu o sprawy, związane z tzw.parametryzacją. Chodzi o określanie za co jaki typ uczelni może dostać więcej punktów, wpływających na jej położenie. Jest to procedura ogólna, i nie sposób za jej pomocą, nawet mając taką intencję, uderzyć w konkretną uczelnię, lub odwrotnie – podnieść ją na wyżyny, nie wywierając takiego samego skutku na inne szkoły wyższe z jej kategorii. Ale w ramach tzw. regionalnej inicjatywy doskonałości poszczególne uczelnie będą mogły, w ramach konkursu, zdobywać punkty dodatkowe – tu już rola ministra może być bardziej znacząca nie tylko systemowo, ale i indywidualnie.
I jest to oczywiście zmiana, ale nieporównywalna do innej, znacznie bardziej zasadnicznej. Bo realne nowe instrumenty, mogące wpływać na rzeczywistość uczelni, otrzymuje władza nie centralna, tylko lokalna. Chodzi o to, że nowe rady uczelni mają być powoływane przez senaty w konsultacji z lokalnymi środowiskami, czyli w pierwszym rzędzie z samorządami właśnie.
I to, zgadzam się, może stwarzać pewne zagrożenia. Tylko że – właśnie - lokalne. Obecnie zaś samorządami niemal w całej Polsce rządzi opozycja, po wyborach ta sytuacja zmieni się w jakiejś mierze, ale na pewno nie w takiej, w której można by mówić o „PiS-owskim zagrożeniu dla akademii i uczelnianej demokracji”, jako o zjawisku ogólnopolskim.
Ale zagrożenie, owszem, może się pojawić. Tylko że bez jednego, politycznego znaku. Bo obecna opozycja może w tej mierze być tam, gdzie zachowa władzę, co najmniej równie aktywna. Biorąc bowiem pod uwagę stan polskiej kultury politycznej i hulające po kraju emocje można obawiać się, że stwarzane im przez nową rzeczywistość organizacyjno-prawną okazje, by na terenie uczelni forsować swoje pomysły ideologiczne, i swoje interesy, mogą wykorzystać lokalni politycy spod wszystkich sztandarów.
Ba – tam, gdzie w samorządzie władać będzie opozycja, tam los sympatyzujących z PiS pracowników uczelni może być gorszy, niż dziś. Bo większe wpływy samorządu na szkołę wyższą, skorelowane z większymi uprawnieniami rektora, antyrządowymi nastrojami większości lokalnych elit i większości profesury, dadzą tam możliwość i stworzą pokusę intensywniejszego niż dotąd kształtowania „właściwej” (z punktu widzenia opozycji i będących jej intelektualnym zapleczem środowisk) ideologiczno-kadrowej sylwetki uczelni.
Jeśli oczywiście ustawa zostanie uchwalona. I jeśli podpisze ją prezydent.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/398562-reforma-uczelni-zagrozenia-nie-te-inne-i-z-innej-strony