To banał, ale po czterdziestu dniach protestu - z punktu widzenia istoty tego sporu - nie ma wygranych, ani przegranych. Rząd został poturbowany przez poruszające obrazki tkwiących w parlamencie niepełnosprawnych i ich rodziny, a sami protestujący nie osiągnęli stu procent tego, z czym przyszli. Z drugiej strony obóz Zjednoczonej Prawicy wyszedł cało z, wydawało się, potwornych tarapatów, a uczestnicy protestu wywalczyli naprawdę sporo i zainteresowali opinię publiczną problemami niepełnosprawnych. To naprawdę dużo. Choć z drugiej strony instrumentalne potraktowanie ich trudnej sytuacji życiowej trudno zapisać po stronie plusów. Jak to bywa w przypadku tak złożonych sytuacji - nie ma tu zero-jedynkowych odpowiedzi i wniosków.
Myślę jednak, że warto pokusić się o kilka wniosków z perspektywy czysto politycznej.
I tak dla obu stron to polityczna nauczka, choć mam wrażenie, że trudno będzie to przyznać i jednym, i drugim. Rządzący na własnej skórze przekonali się, jakie efekty może przynieść pięknie brzmiąca w uszach opowieść o świetnym rozwoju gospodarczym i tezie, że „wystarczy nie kraść”, a na wszystko wystarczy pieniędzy. Nie wystarczy, a otwieranie kolejnych furtek transferów socjalnych i społecznych (przynoszących realne efekty - także pozytywne) może wywołać małą lawinę roszczeń innych potrzebujących grup zawodowych i społecznych. Protest niepełnosprawnych był takim wyraźnym ostrzeżeniem, czerwoną lampką na przyszłość.
Z kolei strona opozycyjna po raz kolejny w ciągu ostatnich (niemal) trzech lat otrzymuje sygnał, że wzmożeniem, patosem i nadzwyczajnym zrywem nie można dokonać politycznego przesilenia w naszym kraju. Nie udało się to przy „puczowym” kryzysie grudniowym, nie wypaliło przy protestach wokół sądownictwa, czarnych marszach, pikietach pod szyldem KOD, a teraz przy podgrzewaniu klinczu z protestującymi niepełnosprawnymi. Kolejne próby i tak są jednak podejmowane, stąd trudno o optymizm, jeśli chodzi o wnioski z tej nauczki.
Trochę łączy się to z nauczką, ale dynamika tego protestu i reakcje na kolejne etapy to również polityczna lekcja dla obu stron.
Strona opozycyjna musi pamiętać, że - abstrahując od meritum postulatów - po tak jasnym i jednoznacznym wsparciu dla tego rodzaju protestu, każdy inny w przyszłości może być podobny i akceptowany. Niezależnie czy przy władzy będzie ta czy inna partia, przeciągające się okupowanie parlamentu będzie traktowane jako coś w zasadzie normalnego. Nawet jeśli miejsce niepełnosprawnych zajmą górnicy czy hutnicy. Nawet jeśli kolejny protest potrwa nie 40 dni, a 140. Trochę jak z grudniowym „puczem” - pewne zasady zostały (na zawsze?) zamrożone. Oczywiście, powie ktoś nie bez racji - w roku 2014 PiS też wsparło podobny, choć jednak znacząco krótszy protest niepełnosprawnych, a były i historie z blokowaniem wyjazdu z Sejmu przez „Solidarność”. Tak, w tej grze nie ma krystalicznie czystych zawodników. Ale jednak flirt z radykalnymi oznakami protestu jest przy tej opozycji znacznie bardziej widoczny niż przed kilkoma laty.
Dla rządzących z kolei to lekcja pokory; kolejna w ostatnich tygodniach. Po raz kolejny okazało się, że pokłady empatii, skromności i pokory stosunkowo szybko wyczerpują się po stronie obozu „dobrej zmiany”. Wypowiedzi (na szczęście - niektórych) polityków PiS były bliźniaczo podobne do tych, które nie raz i nie dwa słyszeliśmy w końcówce rządów Platformy, a przekonanie, że każdy sprzeciw da się sprowadzić do „kwiku oderwanych od koryta elit III RP” jeszcze nie raz odbije się czkawką. Gdy wydawało się, że rządzący znaleźli się w ślepym zaułku, z pomocą przyszli politycy opozycji, na czele z Lechem Wałęsą, którzy upartyjnili ten protest do granic maksimum.
Cała sprawa była też politycznym testem dla premiera Mateusza Morawieckiego. Może nawet pierwszym takim testem odkąd zasiadł w fotelu szefa rządu. Nie brakowało podpowiadaczy, którzy sugerowali, by albo za wszelką cenę znalazł pieniądze na postulaty protestujących, albo pokazał „siłę” i rozwiązał ten protest. I jedno, i drugie rozwiązanie otwierało przestrzeń, nad którą nie dałoby się zapanować. Z jednej strony można byłoby spodziewać się rozchwiania budżetu i podobnego protestu kolejnych grup zawodowych i realnie potrzebujących, z drugiej - obrazki strażników wynoszących osoby niepełnosprawne przemówiłyby bardziej niż szeregi esejów.
W życiu publicznym, w pewnej logice rządzenia, istnieje pokusa, by każdy problem polityczny, jaki stanie na drodze, rozwiązywać jak najszybciej się da, najlepiej w kwadrans. By szef rządu był po prostu politycznym saperem, którego obowiązkiem jest rozbrajać każdą minę. To oczywiście w pewnej mierze trafne założenie, bo potwierdzające, że rządzący mają realny wpływ na rzeczywistość, że trzymają rękę na pulsie. Ale jest druga strona medalu - premier nie może, a przynajmniej nie powinien angażować się w sprawy, które w zasadzie z definicji są nie do rozwiązania. Wtedy bowiem zamiast swojej „sprawczości” pokazuje niemoc. Tutaj udało się uniknąć tego scenariusza. Na ile było to szczęście, na ile wyczucie, a na ile umiejętności szefa rządu? Czy rzeczywiście politycy PiS zaczną widzieć w premierze Morawieckim kogoś, kto nie tylko potrafi rozdawać, ale i powiedzieć „nie”, gdy tego wymaga sytuacja? To okaże się przy kolejnych crashtestach, których przecież nie zabraknie.
Te czterdzieści dni protestu nie zmieniły na lepsze polskiej polityki. W pewnym momencie pojawiło się nieco więcej wrażliwości, skupienia na konkretnych problemach. Samym zainteresowanym udało się sporo „wyszarpać”. Ale obrazek ten szybko został zniszczony, bo protest i postulaty zostały sprowadzone do roli narzędzia okładającego obóz PiS. Jak każde narzędzie, które przestało być użyteczne - szybko trafi to gdzieś na strych. Ale to już inna opowieść.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/396220-nauczka-lekcja-test-po-40-dniach-protestu-nie-ma-tu-wygranych-ale-kilka-politycznych-wnioskow-warto-wyciagnac