Ambiwalentne miałem uczucia, czytając w „Polityce” artykuł Rafała Kalukina o „twardym elektoracie” PiS.
Bo z jednej strony można tam znaleźć zestaw stałych antypisowskich, czy raczej antyprawicowych, bo żywych od początku lat 90, gdy o PiS-ie się jeszcze nikomu nie śniło, klisz. Ot, choćby ta, że cechą tego „twardego elektoratu” ma być to, że wchodzący w jego skład „nie radzą sobie w życiu”. Ja rozumiem, że tak można było pisać kiedyś tam, przez 2015 rokiem. Ale dziś, gdy publikowane są badania (chociażby bardzo przeżywane na lewicy badania zespołu Macieja Gduli nt. „Miastka”) z których wynika że badani zwolennicy PiS jak najbardziej radzą sobie w życiu, powinno to jednak być już démodé. Oczywiście zawsze można powiedzieć, że „twardy” elektorat PiS to jedno, a jego reszta – to całkiem coś innego, ale taką tezę trzeba by jakoś uzasadnić, albo przynajmniej napisać szczerze, że kieruje się wyłącznie własną intuicją, czego Kalukin nie czyni.
A cóż dopiero teza, zaczerpnięta od jakiejś pani psycholog, iż wyborcy poszli za Kaczyńskim, bo rozpoznali w nim, charakteryzującą również ich, „pogardę wobec słabszych grup”… Nie trzeba lubić ani popierać Kaczyńskiego, wystarczy nie zaliczać się do grona patologicznie go nienawidzących, za to być w najmniejszej bodaj mierze otwartym na rzeczywistość i nieskłonnym postrzegać ją wyłącznie przez pryzmat fobii i ideologii własnej, jak to się teraz modnie mówi, bańki, żeby zdawać sobie sprawę, że to, najłagodniej rzecz ujmując, abstrakcja.
A fragment „charakterystyczny jest przebieg terenowych wizyt polityków PiS, którzy w ostatnich tygodniach ruszyli w Polskę, ratować cokolwiek nadwyrężoną relację z sympatykami. Wiele wysiłku wkładając, aby nic nie zakłócało intymności tych spotkań…. Selekcjonowano pytania z sali, uniemożliwiając zadanie niewygodnych, choć wydawałoby się, że to właśnie uczciwa konfrontacja z trudnymi sprawami oczyszcza atmosferę”. Tak, to rzeczywiście cecha charakterystyczna wyłącznie dla polityków PiS, że nie kochają „desantów” przeciwników na własnych spotkaniach. Politycy liberalni przecież odwrotnie – ubóstwiają kiedy ktoś zakłóca im moralno-polityczną jedność na spotkaniach, i przepadają za dyskusjami z przeciwnikami. Ech…
Można by więc wrzucić tekst Kalukina do teczki, zatytułowanej „niestety, standard” i nie zaprzątać sobie nim dalej głowy, gdyby nie to, że nie ogranicza się on do podobnych kuriozów. A wręcz zawiera pewną obserwację, na łamach „Polityki” (i szerzej, mediów „tamtej strony”) świeżą.
Kalukin, jako – wydaje mi się – pierwszy dziennikarz liberalny konstatuje otóż fakt istnienia specyficznej więzi pomiędzy częścią wyborców PiS a przywódcą tej partii. I określa ją mianem więzi rodzinnej.
Tą więzią uzasadnia sporą – wciąż – odporność wyborców tej partii na rozmaitego rodzaju, będące ich udziałem, zawody. „O wycofaniu poparcia nie ma mowy, skoro wszyscy – i władza, i jej wyborcy – tworzą wspólną rodzinę. Z rodziny nie da się przecież wystąpić i zapisać do innej, nawet jeśli krytycznie oceniamy większość krewnych”.
Jest to konstatacja trafna. Dla polityków PiS niebezpieczna – bo w świetle takiej interpretacji rzeczywistości łatwo popaść w poczucie własnej nieśmiertelności, no bo jeśli zawsze wszystko nam wybaczą, to hulaj dusza, piekła nie ma, a takie stany psychiczne zawsze kończą się źle. Ale nie zmniejsza to prawdziwości obserwacji.
Kalukin zatrzymuje się na niej, i nie próbuje zadać sobie pytania, jak to się stało, że Trzecia RP doprowadziła do tego, iż spora część jej obywateli dokonała ruchu w demokracji tak ekstraordynaryjnego, jak tego rodzaju psychiczne związanie się z jednym z polityków. Czy raczej: szuka odpowiedzi wyłącznie w (moim zdaniem, niezbyt trafnych) dywagacjach o rzekomych cechach tych wyborców i tego polityka. Niezależnie natomiast od tego, że są one, jak już napisałem, według mnie bałamutne, pomija całkowicie rolę państwa polskiego, przez niemal ćwierć wieku rządzonego przez polityków i elity, którym Kalikin ufa. Szkoda. Bo zapewne mówiłoby to coś nie o owych obywatelach (ludzie wszędzie są mniej więcej tacy sami), tylko o państwie i rzeczywistości, w których przyszło im żyć.
Tego błędu nie popełnia zdecydowanie antyrządowy przecież profesor Maciej Kisilowski z sorosowskiego Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie. Na konferencji, zorganizowanej przez Archiwum Osiatyńskiego i OKO.press zaproponował swoim słuchaczom intelektualny eksperyment: oto niech wyobrażą sobie Polskę, rządzoną od roku 1997 (przyjęcie konstytucji) przez prawicę, konsekwentnie i brutalnie wypierającą ze sfery wspólnej wartości, słuchaczom profesora bliskie. Jak by się słuchacze czuli, i jak by reagowali?
Uczynił to by zadać słuchaczom pytanie, czy w takim wypadku po wyborczym zwycięstwie nie popieraliby działań na granicy prawa, mających zabezpieczyć kraj przed recydywą tego – dla liberałów – koszmaru. Ale też by stwierdzić, że w ten sposób przez co najmniej kilkanaście lat czuli się w Polsce ludzie o skłonnościach prawicowo-konserwatywnych, i musiało to przynieść skutki. Bo trwała stygmatyzacja jakiejś dużej grupy światopoglądowej musi przynieść skutki.
To trafna obserwacja.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/395622-jacy-bylibyscie-gdyby-to-was-stygmatyzowano-przez-dziesieciolecia