Zastanawiam się jaki sens miał przyjazd dzień wcześniej, przed kolejną sesją Rady Bezpieczeństwa ONZ, na której prezydent RP prowadził debatę. Najpierw myślałem, że głowa państwa w towarzystwie pierwszej damy chcą zjeść urodzinową kolację w wykwintnym lokalu gdzieś w Upper East Side (np. „Daniel”) na Manhattanie. To byłoby zrozumiałe nawet gdyby z funduszu reprezentacyjnego wydano trochę więcej niż tysiąc dolarów na samo wino. W końcu Andrzej Duda jest prezydentem 38 milionowego kraju w środku Europy i nie wypada, żeby w swoje urodziny posilał się wraz z małżonką w jakimś fast-foodzie, albo innej taniej knajpie. Niestety. Zamiast oddać się zasłużonemu biesiadowaniu para prezydencka wzięła się za uprawianie polityki. I to delikatnie mówiąc w nie najlepszym wydaniu. Bo po co spotykać się z przedstawicielami środowisk żydowskich i robić z tego temat numer 1 skoro niedawno ci sami ludzie uchwalili niezgodną z amerykańską konstytucją i wymierzoną również w Polskę Ustawę 447 zwaną również JUST Act? Szef gabinetu min. Krzysztof Szczerski w dodatku zdradził, że nie padło ani jedno słowo w „kwestiach majątkowych”. Pytam dlaczego? W końcu to nie dość, że najnowszy, to jeszcze i najgorętszy temat. Jak domniemywam celem spotkania było zrobienie wspólnego zdjęcia z pucułowatym człowiekiem ubranym w ciemny garnitur i białe trampki (na fotce stoi tuż koło polskiego prezydenta z jego lewej strony). Potem było jeszcze gorzej. Zamiast do wspomnianego lokalu (lub innego o podobnej renomie i dobrej kuchni) para prezydencka udał się w ulewę do New Jersey, by złożyć kwiaty pod pomnikiem katyńskim. Tam już czekał wielki przyjaciel Polski burmistrz tej miejscowości Steven Fulop znany z tego, że w stosunku do marszałka polskiego Senatu (trzecia osoba w państwie) użył słów:
„Mogę tylko powiedzieć, że ten facet jest żartem. Faktem jest, że to znany antysemita, biały nacjonalista i osoba zaprzeczająca Holokaustowi, czyli ktoś taki jak on, ma zerową wiarygodność”
Fulop co prawda dziś żałuje tych słów, ale jak do tej pory nie powiedział przepraszam. Uogólniając postać włodarza 200 tys. New Jersey ( w skali wielkości kraju jakim są Stany Zjednoczone jest odpowiednikiem naszej Mławy czy Pułtuska) sprawia wrażenie, jak sformułował to Rafał Ziemkiewicz i miał rację – za przeproszeniem gnojka. Owszem obaj panowie (prezydent RP i amerykański ignorant pochodzenia żydowskiego) nie składali razem wieńców, a nasza głowa państwa powiedziała mu ponoć kilka słów do słuchu, ale to też się nie broni. Po pierwsze naprawdę szef państwa polskiego nie musi się fatygować za ocean, by „nawrzucać” jakiemuś chłystkowi, a po drugie widać liczył się ze spotkaniem z tym „ciekawym człowiekiem” skoro darował mu w strugach deszczu (nawet niebo płakało) książkę o Katyniu w zamian otrzymując miniaturę pomnika, o który trwała całkiem solidna międzynarodowa awantura. Jedyne co wypadało zrobić Andrzejowi Dudzie przyjeżdżając dzień wcześniej do USA (poza udaniem się na urodzinowy wieczór), to spotkać się z jego amerykańskim odpowiednikiem Donaldem Trumpem. Ale ten był zajęty ponieważ akurat gościł rzadko spotykaną na światowych salonach postać – prezydenta Uzbekistanu. Całe to zdarzenie przypomniało mi stare powiedzenie, jeszcze z austriackiej C.K. armii Franciszka Józefa – „Ich kann singen, ich kann tanzen aber nicht mit den <<zasrantzen>>”. (pol. Mogę śpiewać, mogę tańczyć, ale nie z zasr..cami)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/394802-prezydent-i-burmistrz-niefortunne-spotkanie