Cenię ludzi z fantazją. Zwykle są inteligentni, nietuzinkowi, a przede wszystkim intrygujący. Aż chce się kimś takim zainteresować, dać się porwać jego opowieściom – niezależnie od świadomości, że może szeroko rozjeżdżać się z rzeczywistością. Dlatego właśnie na swój sposób polubiłem Wojciecha Łączewskiego.
Panem sędzią zajmowaliśmy się z Marcinem Wikłą kilkukrotnie. Raz szczególnie wnikliwie, gdy opisaliśmy kulisy śledztwa prowadzonego z jego zawiadomienia, według którego ktoś miał się pod niego podszyć na Twitterze, by go skompromitować. Jak ujawnił wczoraj na portalu wPolityce.pl Wojtek Biedroń, śledztwo w tej sprawie zostało umorzone.
I słusznie. Szczerze mówiąc, dziwię się, że dopiero teraz. Już we wrześniu 2016 r. pisaliśmy, jak Łączewski kręci w swoich zeznaniach. Przypomnijmy: sędzia założył konto na Twitterze pod fikcyjnym nazwiskiem („Marek Matusiak”) i nawiązał kontakt z użytkownikiem „Tomasz Lis”. Był przekonany, że koresponduje ze znanym dziennikarzem. W rzeczywistości pod Lisa ktoś się podszył. Łączewski nieświadomy gry, w jaką się wplątał, umówił się z „Tomaszem Lisem” na rozmowę, w czasie której mieli omawiać strategię walki z PiS-em.
Łączewski pojawił się w umówionym czasie i miejscu (na warszawskim Wilanowie, 500 metrów od swojego domu), co odnotowali poinformowani przez internautę dziennikarze serwisu Kulisy24.com a także zarejestrowały osiedlowe kamery.
Zacytuję fragmenty naszej publikacji „Łączewski. Game over”:
Łączewski broni się budując własną narrację. Jak miał zeznać, pojawił się w tym miejscu, by odebrać dla kolegi książkę. Co ciekawe, według naszych informatorów, nie mówi o tym ani w ustnym zawiadomieniu o przestępstwie (którym ma być podszywanie się pod niego na Twitterze) ani na pierwszym przesłuchaniu dwa dni później. Dopiero po kolejnych czterech dniach, gdy składa kolejne zeznania, pojawia się książka, pozornie błahy przedmiot, który – jak za chwilę się przekonamy – demaskuje sędziego. Tu zaczyna się lawina – powiedzmy delikatnie – nieścisłości.
Około godziny przed spotkaniem sędzia rozmawiał telefonicznie (fakt ten mają potwierdzać bilingi) z przyjacielem z Lublina, Przemysławem Bryłowskim, który był świadkiem na jego ślubie, znają się od 20 lat. „Przemek wspominał, że musi odebrać książkę. Zaoferowałem się, że mogę ją odebrać, jeśli jest po drodze. Około 10 minut później otrzymałem wiadomość w programie Surespot z adresem i hasłem >>książka<<.” Niedługo później wyszedł w towarzystwie żony na spacer z psem oraz do pobliskiego sklepu. Na chwilę zostawił małżonkę i udał się na Sarmacką (w miejsce wskazane przez „Lisa”). Nikogo nie było pod wskazanym adresem, więc wrócił do żony i poszli do domu.
Tu pojawia się kilka rozbieżności. Bryłowski twierdzi, że chciał książkę pożyczyć od Łączewskiego. Zaprzecza, by prosił go o odebranie książki od kogoś innego. Wobec tych niejasności, śledczy ponownie wezwali Łączewskiego i Bryłowskiego na tę samą godzinę, by przesłuchiwać ich równolegle i – jak można sądzić – uniemożliwić uzgodnienie zeznań. Paść miała seria wnikliwych pytań.
Łączewski, jak słyszymy, kluczy: „Jest taka możliwość, że Przemek chciał ode mnie pożyczyć jakąś książkę. On pożyczał ode mnie wcześniej książki. Generalnie prawnicze.” Na pytanie, czy Bryłowski pytał o konkretną książkę: „Nie pamiętam, żeby on mnie o to pytał. Byłem po całym tygodniu pracy, był wieczór, byłem zmęczony, temat książki był dla mnie drugorzędny.” I dalej: „Mogło tak być, że Przemek prosił mnie, abym dla niego odebrał książkę od innej osoby.” W tym czasie, w innym pokoju prokuratorskim Bryłowski nie potwierdza tej wersji. Mówi jedynie, że chciał pożyczyć książkę od Łączewskiego, a na pewno nie wysyłał kolegi po jej odbiór.
Surespot – mówi to Państwu coś? Nam też nic nie mówiło. Zainstalowaliśmu więc z Marcinem na swoich telefonach aplikację do wymiany szyfrowanych wiadomości tekstowych. Chcieliśmy sprawdzić, czy Łączewski zeznał prawdą twierdząc, że wiadomość, jaką miał otrzymać od Bryłowskiego (o treści: „książka”) „zniknęła, bo tak działa domyślnie ten program”. Nieprawda – wiadomości w Surespocie nie znikają same. Wróćmy do naszego artykułu z 2016 r.:
Nie jest też prawdą, że aplikacja nie wymaga akceptowania znajomych przed rozpoczęciem rozmowy. To ważny wątek, bo Łączewski miał opowiadać prokuratorowi: „Przemek jest fanem sprzętu komputerowego i nie byłoby nic dziwnego w tym, że skontaktowałby się ze mną za pomocą nawet nieznanego mi programu.” Więcej, cztery dni wcześniej miał zeznać: „Ja wcześniej komunikowałem się z Przemkiem Bryłowskim za pomocą komunikatora Surespot, nie pamiętam jakiego loginu używał Przemek. Za pomocą Surespota rozmawiam z żoną, synem, Przemkiem.”
Łączewski nie wiedział jeszcze, jak bardzo się pogrążył. Wersja Bryłowskiego diametralnie się bowiem różni: „Nie używam żadnych komunikatorów. Żadnych. Nie mam żadnego konta. Może kiedyś w latach 90-tych miałem konto na Gadu Gadu, ale nawet jeżeli tak było, to go nie używam. Żadnych komunikatorów nie używam. Komunikatora Surespot nie używam. (…) Nie mam pojęcia, jak taki komunikator działa. Używam maila i starej komórki – starej Nokii. Smartfonów nie używam.” Osobliwe przyzwyczajenia jak na „fana sprzętu komputerowego”…
Pan sędzia ujął nas jeszcze wieloma bajkami, które opowiadał w prokuraturze. Do „Tomasza Lisa” wysłał zdjęcie – selfie, które zrobił sobie w domu. Później zeznawał, że ktoś przejął kontrolę nad jego laptopem/telefonem i bez jego wiedzy zrobił mu fotografię. Biegli prokuratury po analizie urządzeń zawyrokowali jednoznacznie: to niemożliwe.
I kolejna opisana przez nas fantasmagoria:
(…) skontaktował się z Michałem Rybakiem – swoim „znajomym od bezpieczeństwa” - aby zastanowić się, czy nie miało miejsce włamanie na twitterowe konto. Rybak kiedyś używał nazwiska Hola, pracował w Agencji Wywiadu, dziś zajmuje się biznesem w obszarach związanych z bezpieczeństwem. Często występował w mediach. Jak poznał się z Łączewskim? To kolejna dziwna historia. Ktoś, kogo nie znał, przekazał mu na Twitterze kontakt do sędziego, który potrzebował „konsultacji w jawnej części sprawy, którą prowadził”. To co najmniej zastanawiająca forma zdobywania wiedzy przez sędziego – korzystanie z rad nieznanego człowieka zamiast zwrócenia się np. do biegłych współpracujących z sądem. Ciekawe tło naszej sprawy wyłaniać się ma właśnie z zeznań Rybaka. Ma on przypuszczać, że człowiek, który poznał obu panów, mógł być kolejnym alter ego sędziego. Przez długi czas podejrzewał również, że Łączewski kontaktował się z nim na Twitterze za pośrednictwem co najmniej czterech różnych profilów. Wspomina też jedną z ich rozmów na temat możliwości podsłuchów: „Po dwóch godzinach dowiedziałem się z mediów, że Wojtek rozmawiał ze mną przed wejściem do prokuratury. Wtedy poczułem się trochę oszukany i odniosłem wrażenie, że Wojciech poszukiwał wiedzy nie dla wyjaśnienia sprawy, ale naprowadzenia prokuratury na wersję wydarzeń korzystną dla siebie.”
Przyznaję, że zagłębiając się w opisy opowieści Łączewskiego zaczęliśmy się o niego trochę martwić:
„Dolegliwością w życiu osobistym” sędziego była także pewna wizyta, o której Łączewski miał opowiadać: „zadzwoniła dzwonkiem młoda kobieta. Wyglądała i zachowywała się jak prostytutka. (…) Mówiła, że dzwoniłem, więc przyszła. Ja mówiłem, że to pomyłka, że nie dzwoniłem. Ona mówiła, że może jednak zostanie, pokaże mi co umie”. Kłopot w tym, że nikt więcej jej nie widział, a w bloku nie ma monitoringu. Innym razem do spacerującego z psem sędziego miał podejść nieznajomy, by oznajmić mu, że zdradza go żona. Dowodem miał być fakt, że pani Łączewska ponoć często jest przywożona na osiedle przez obcych mężczyzn. Nieznajomy zniknął i nigdy więcej się nie pojawił. Wojciech Łączewski podzielił się także dziwnym odkryciem w swoim komputerze. Ponoć ktoś używał na nim przeglądarki Mozilla, co zmroziło sędziego, który jest wiernym użytkownikiem programu Internet Explorer.
Dowiadujemy się też, że sędzia miał być śledzony przez byłych funkcjonariuszy CBA. „Osoba ta stała rano w okolicach Trybunału Konstytucyjnego” czyli miejsca pracy żony sędziego. Iwona Łączewska jest pracownikiem Zespołu Wstępnych Kontroli TK, pierwszego miejsca, do którego trafiają skargi od obywateli. Kolejne spotkanie z byłym pracownikiem CBA, którego Łączewski kojarzył z rozpraw sądowych, miało mieć miejsce tydzień przed wydaniem wyroku na Mariusza Kamińskiego i jego współpracowników. „W dniu 23 marca 2015 roku >>towarzyszył<< mojemu spacerowi, podążając za mną i moją żoną w odległości około 50 metrów”. Sędzia mówił także o „dziwnym ubytku powietrza w oponie” swojego samochodu.
Albo przy tym wątku:
Jedyną osobą, która potwierdza opowieści o zagrożeniu wokół rodziny Łączewskiego ma być jego żona. Także wyłącznie ona była z nim w garażu 28 marca 2016 roku: „Zanim zająłem miejsce na fotelu kierowcy celem uruchomienia pojazdu, tak jak mam w zwyczaju, zerknąłem na ogumienie. Wówczas na przednim lewym kole w otworze kołpaka zauważyłem błyszczący się przedmiot. (…) Zobaczyłem, że jest to cylindryczna srebrna nakładka jak od klucza do kół”. Ta opowieść miała świadczyć o tym, że ktoś próbował odkręcić koło w samochodzie sędziego. To się jednak nie stało, a po zbadaniu miało się także okazać, że na nakładce nie ma odbitych żadnych linii papilarnych.
Martwiliśmy się nie ze względu na zewnętrzne niebezpieczeństwa czyhające na sędziego, lecz jego stan psychiczny – nie do pozazdroszczenia.
Dodajmy jeszcze, że kolejne rewelacje Łączewski prokuraturze dawkował. Co chwilę prosił o odebranie nowych zeznań. I zasypywał śledczych coraz bardziej wymyślnymi zdarzeniami, jakie mogły przytrafić się tylko jemu.
Należy docenić cierpliwość prokuratorów i westchnąć nad kosztami tego śledztwa. Już półtora roku temu sięgały one ponad 20 tys. zł. Ciekawe, ile wynoszą dziś…
Mimo całej sympatii dla fantazji pana sędziego, trzeba ze smutkiem przyznać, że decyzja prokuratury implikuje dla niego same kłopoty. Bo przecież złożenie fałszywego doniesienia o podejrzeniu przestępstwa jest przestępstwem. W dodatku popełnia je sędzia. A to oznacza zarzuty karne (na razie śledztwo w tym wątku trwa) i koniec jakiejkolwiek kariery. Czyli koniec, na jaki Łączewski bardzo pilnie sobie zapracował.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/394414-bajkopisarz-laczewski-czyli-jak-sedzia-oklamywal-prokurature-bolesny-koniec-kariery-na-ktory-pilnie-sobie-zapracowal