Interesujący sondaż przynosi rp.pl, a dotyczy on tego, czy w urzędach państwowych powinny, czy też nie powinny wisieć krzyże. Otóż okazuje się, po pierwsze, że za obecnością krzyży w tych miejscach jest 41,5 proc. ankietowanych. Przeciw zaś jest 42,3 proc.
A po drugie ciekawy jest profil przeciwników wieszania krzyży. Są to mianowicie częściej osoby powyżej 50 lat, o wykształceniu jedynie zasadniczym zawodowym, o dochodzie netto poniżej 1000 zł, oraz badani z miast powyżej 500 tys. mieszkańców.
Jeden sondaż – to jeszcze niewiele. Ale jeśli wynik badania, (przeprowadzonego przez agencję SW Research) potraktować poważnie, wynikałyby z niego rzeczy interesujące.
A więc po pierwsze – uderza silna polaryzacja. Polacy w tej sprawie dzielą się na niemal całkowicie – osób deklarujących brak opinii jest bardzo mało. Oznacza to chyba, że problem jest odbierany emocjonalnie. Że istnieje tu paliwo dla wojny kulturowej. Jeśli tak, znaczyłoby to iż nastąpiła spora zmiana, bo przez lata wydawało się, że łagodny rząd dusz sprawuje w tych sprawach swoiste centrum, generalnie usatysfakcjonowane status quo, a przynajmniej nie chcące konfliktu. Innymi słowy – i palikociarze, i prawicowo-religijni radykałowie mogą być usatysfakcjonowani. Zaczynają mieć to, czego zawsze chcieli.
Po drugie – satysfakcja tych pierwszych może jednak być większa. I nie tylko dlatego, że – jeśli wyniki sondażu odzwierciedlają rzeczywistość – byłoby ich nieco (w granicach błędu statystycznego) więcej. Przede wszystkim dlatego, że nawet jeśli tak naprawdę zwolenników ważnego dla nich poglądu o naganności obecności krzyży w urzędach byłoby trochę mniej, niż w sondażu dla rp.pl, to i tak oznaczałoby, że jest ich naprawdę dużo. Czyli że trwający przez lata proces stopniowego prawicowienia społeczeństwa zatrzymał się i odwrócił.
Owszem, temu prawicowieniu towarzyszyła bardzo powolna, ale równie konsekwentna, choć też łagodna i nie nacechowana konfrontacyjnie laicyzacja, objawiająca się niezwykle stopniowym, ale stałym zmniejszaniem się odsetka uczestników niedzielnych Mszy św. (przy okazji – tezy niektórych o tym, jakoby było to efektem negatywnej reakcji społeczeństwa na rzekomy „sojusz ołtarza z tronem” w czasie rządów PiS są bałamutne – to zmniejszanie się trwa od dwudziestu paru lat i postępuje niezależnie od tego, kto rządzi). Ale przesłaniały ją inne fenomeny, jak na przykład narastająca przewaga deklaracji postaw prawicowych wśród młodych Polaków. Dziś widać, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Może są grupy skłonne do prawicowości, w których następuje, niewyobrażalny w Polsce jeszcze przed chwilą, rozbrat religijności (nawet rozumianej jedynie jako deklaracja szacunku dla tradycji i społecznej roli Kościoła) z tąże prawicowością?
Ale – i to po trzecie – warto zwrócić uwagę na drugą część przedstawionego przez rp.pl badania. Oto przeciwnicy krzyży rekrutują się przede wszystkim z roczników – właśnie -starszych, ale także spośród ludzi niewykształconych i biednych. A przy tym – zamieszkałych w wielkich miastach. Innymi słowy – jeśli ktoś nie zyskał nawet wykształcenia średniego ogólnokształcącego, a przy tym zalicza się do grupy wiekowej 50+, to jeśli jeszcze w dodatku mieszka w Warszawie, Krakowie, Łodzi, Wrocławiu czy Poznaniu, to według wszelkiego prawdopodobieństwa da się z niego zrobić wojującego antyklerykała, jeśli dotąd nim się nie stał.
Wyłania się z tego interesujący obraz polskiego antyklerykalizmu, zasadniczo zgodny z intuicjami, które wielu miało jeszcze w latach 90. Obraz polskiego antyklerykalizmu wprawdzie potężniejącego (i to jest novum), ale zarazem zdominowanego wcale nie przez wadzących się z Bogiem intelektualistów z uniwersytetów ani nawet nie przez aspirujących do laickich elit lemingów, tylko, mówiąc najkrócej, przez najciemniejsze warstwy społeczeństwa. Czy dokładniej – przez tę część jego najciemniejszych warstw, która zamieszkuje w metropoliach – a więc ośrodkach, w których wpływ tradycyjnych autorytetów i sprawowana przez nie kontrola społeczna de facto nie istnieją. A tradycyjne wzorce życia są relatywnie najsłabsze.
Zauważmy, że ludzie najbiedniejsi i niewykształceni to ci, których tradycyjnie boją się media i ośrodki liberalno-lewicowe, uważając ich za społeczne zaplecze „narastającego faszyzmu”. Teraz okazuje się, że nieoczekiwanie dzielą z tymi ludźmi pewne ważne dla nich przekonanie. Może nie tylko to, które było przedmiotem sondażu zamówionego przez rp,pl? Przypominają się badania przeprowadzone po wyborach 2011 roku, kiedy to okazało się, że wśród „patriotycznych kibiców” nieoczekiwanie wysoki był odsetek zwolenników Ruchu Palikota, doskonale godzących to z wrogością wobec Tuska i Platformy.
Wszystko to musi komplikować myślenie polityków.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/393117-czy-jest-podglebie-dla-polskiego-zapateryzmu-moze-jest-ale-raczej-nieoczekiwane