W baśni Andersena „Nowe szaty cesarza” przypadkowe dziecko z tłumu otwiera oczy pozostałym, wołając, iż pan i władca na krańcu świata jest goły jak święty turecki. Mamy dziś w Polsce sytuację podobną i choć „dzieci” informujących „tłum” jest znacznie więcej, naga prawda o moralności, patriotyzmie i uczciwości tzw. salonu wciąż przebija się z trudem.
A przecież wystarczy zdjąć klapki z oczu, by dostrzec to, co oczywiste: wchodząc do Unii Europejskiej, część środowisk opiniotwórczych zrezygnowała nie tylko z polskiej, lecz i własnej suwerenności. Widać to najmocniej, gdy z cynicznym uśmiechem przeplatanym błagalną histerią zwracają się do przeróżnych unijnych instytucji z prośbą o ingerencję w polskie sprawy. Ba, o sankcje nawet, które – gdyby miały zostać wprowadzone – uderzyłyby w całe społeczeństwo.
Ludzie ci, jak kastowa „Justysia”,najwyraźniej sądzą, że akces do UE pozbawił Polaków prawa do decydowania o samych sobie – na drodze demokratycznych wyborów, wolnych dyskusji, manifestacji „za” lub „przeciw” władzy. Ktoś im wmówił, a zapewne była to Wróżka Mamona, że Polska w chwili wejścia do Unii stała się jej własnością, czytaj: własnością tych, którzy grają w niej pierwsze skrzypce na koncertach w Brukseli, Berlinie i Paryżu.
Zadziwia nie tylko łatwość, z jaką chcąc zachować wpływy i władzę w Polsce, biedacy ci przeszli na stronę niewolników, lecz i ich krótkowzroczność, bo zdają się nie dostrzegać konsekwencji swoich działań. Tej, mianowicie, że kiedy już nadludzkim wysiłkiem osiągną cel i usuną, dzięki interwencjom eurokapłanów, obecną władzę, mafijny mechanizm pozbywania się niewygodnych pozostanie. I wobec jaśnie państwa także może być kiedyś użyty…
Wolne żarty. Wiemy doskonale, i ja, i państwo, że nigdy nie będzie takiej potrzeby. Ludzie ci nie po to chcą wrócić do „koryt”, by choćby cieniem suwerennej decyzji narażać się panom nowej, wspaniałej Europy. Suwerenność osobista, a tym bardziej suwerenność ojczyzny, nie są im do niczego potrzebne. Nie po to łkają dziś pod drzwiami Brukseli, nie po to skamlą o ochłap „zagranicznej interwencji”, by mieli potem zrobić cokolwiek, co naruszałoby interesy tych, których dziś, raz „Help!”, raz „Hilfe!”, wzywają na ratunek. Ratunek – dla ich przekrętów i układzików, dla salonów pełnych amber-złota i kasy z „reprywatyzowanych” kamienic, dla pozycji społecznej utrwalanej przez możnych mocodawców.
Ich oferta jest prosta: pomóżcie nam, eurokraci, a my, jak to było w latach 2007–2015, nie piśniemy przeciw wam ani pół słowa. Przyjmiemy imigrantów, cofniemy reformy i programy społeczne, a ten głupi, polski VAT damy radę „rozszczelnić” w dwa tygodnie. Przede wszystkim zaś – zlikwidujemy IPN. Po co Polsce historia? Człowiek Lis już kilka lat temu przekonywał, że nie ma czegoś takiego jak „pamięć narodowa”,bo „przecież każdy ma swoją pamięć”.
Pewnie, że tak – i rodzina ks. Popiełuszki ją ma, i Jerzy Urban, i dzieci rotmistrza Pileckiego, i żony szpicli SB. Nawet tak wielki autorytet jak Władysław Bartoszewski miał „swoją pamięć”, gdy twierdził, że w czasie wojny bardziej bał się sąsiadów Polaków (ciekawe, że nie nazywał ich „rodakami”…) niż hitlerowców. A gdy w maju 2011 r. kilkadziesiąt osób z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Niewidomych Cywilnych Ofiar Wojny pojechało do Berlina, aby złożyć u kanclerz Niemiec petycję z żądaniem wypłat odszkodowań w wysokości raptem 80 tys. euro dla 190 pozostałych przy życiu bohaterów, patriota Bartoszewski taką miał „pamięć”, że… odmówił im pomocy. Choć bardzo go o nią prosili.
Skończmy więc chować głowy w piasek, do którego załatwiają swe bieżące potrzeby salonowe media z Czerskiej, Wiertniczej i okolic.Przestańmy się samobiczować, że ten lub ów mógł coś napisać delikatniej. Z większą empatią i zrozumieniem dla tych, którzy polską suwerenność znowu chcą oddać komuś spoza Polski. Pamiętajmy, że dla totalsów nie są ważne ani nasza niepodległość, ani nasze wyborcze decyzje, ani tym bardziej sztandary niesione w imię Boga, Honoru, Ojczyzny.
Nie powinniśmy się zatem zżymać na to, że tak wielu, tak niewiele dla Polski znaczących, oburzyło się na słowa prezydenta Andrzeja Dudy, w których przypomniał, iż żadna Unia nie zastąpi nam silnej ojczyzny – bo i pod zaborami bywała „ciepła woda w kranie”. Gniew salonu po tej oczywistej oczywistości dowodzi tylko jednego: część środowisk opiniotwórczych marzy dziś o Polsce będącej wyłącznie jednym z landów zarządzanych prze Unię. Gdyby było inaczej, czy Timmermansowe czirliderki pokroju Róży Thun tak zajadle wywierałyby presję na rząd w Warszawie, by przyjął muzułmańskich imigrantów wbrew woli większości Polaków?
Czy Thun naprawdę wierzyła w to, że biednej, syryjskiej rodzinie (zakładając, że nie składałaby się ona z sześciu nastolatków po czterdziestce) będzie lepiej w zapyziałym ośrodku pod Warszawą niż w hojnie dotującym muzułmanów Berlinie? Czy naprawdę chodziło jej o biedne dzieci, czy może raczej o unijnych pasibrzuchów, którzy nie zorientowali się w porę, że mają już za dużo potencjalnych terrorystów w przeliczeniu na metr kwadratowy?
Skoro wtedy ludzie tacy jak Thun mogli kupczyć naszym bezpieczeństwem, plując na suwerenność narodową, ale przede wszystkim swoją własną, nie oszukujmy się, że źle, fałszywie, opacznie zrozumieli teraz słowa Andrzeja Dudy – o wolności, Unii i zaborach. Oni je zrozumieli doskonale. I dlatego wyją.
Tekst ukazał się w tygodniku „Sieci” Nr 13 (278) 2018.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/388513-feusette-czas-wstawac-wchodzac-do-ue-czesc-srodowisk-opiniotworczych-zrezygnowala-nie-tylko-z-polskiej-lecz-i-wlasnej-suwerennosci