Decyzja prezydenta Andrzeja Dudy o zawetowaniu tzw. ustawy degradacyjnej - oprócz kilku wątków politycznych, o których za chwilę - niesie ze sobą również smutny wniosek dotyczący manichejskiego charakteru naszej debaty publicznej (a przynajmniej ważnej jej części). W takim rozumieniu polityki rzeczywiście nie ma miejsca na półcienie, wątpliwości czy choćby dyskusje co do przyjętej strategii przy realizacji celu. Jest tylko czysta walka Dobra ze Złem, odbywająca się na każdym polu, w każdej telewizyjnej dyskusji, przy każdej ustawie, a nawet przy drobnych szczegółach ustanowionego prawa.
Emocjonalny odbiór politycznego sporu nad Wisłą szybko przekłada się na brutalne i daleko idące określenia. Skoro nie ma stu procent poparcia, znaczy się - zdrajca. Jeśli nie ma pełnego zrozumienia dla każdego projektu, w każdym jego szczególe - widać wpływy WSI. Jeśli pojawiają się personalne spory - odezwali się wiadomi mocodawcy. I tak się to kręci: im mocniej i głupiej ktoś przyłoży, tym bardziej jest fetowany.
Uzasadnienie decyzji w wykonaniu prezydenta Dudy było dość precyzyjne: mocno i jednoznacznie wybrzmiało potępienie dla komunistycznych oprawców, ale zarazem głowa państwa wskazała na niebezpieczeństwo, które mogła nieść ze sobą tak skonstruowana ustawa (sprawy przed trybunałami za granicą, możliwe odszkodowania, etc.).
Co charakterystyczne, nikt nie podjął się krytycznej analizy opinii przedstawionej przez prezydenta na punkcie prawnym (a szkoda, bo jeśli argumenty prezydenta były nietrafione, to warto je wypunktować). Niemal wszystkie głosy skupiały się na symbolicznym wydźwięku weta: bo w Wielki Piątek, bo obrona Jaruzelskiego, bo „prezydent wybrał Barabasza” (tak, niektórzy publicyści pisali nawet takie emocjonalne bzdury).
W przypadku prezydenckiego weta martwić powinno co innego niż samo weto, które zapewne w ciągu kilku tygodni będzie odkręcone nowym projektem. Ustawa degradacyjna to kolejny przykład braku elementarnej współpracy między ośrodkiem rządowym (parlamentarnym) i prezydenckim. A przynajmniej tak wynika to z uzasadnienia prezydenta. Andrzej Duda podkreślił, że w trakcie prac sejmowych apelował o umożliwienie wszystkim osobom poddanym degradacji ustosunkowanie się do zarzutów.
Niestety zupełnie nie uwzględniono mojego głosu, jeśli chodzi o WRON
— powiedział prezydent.
Brzmi poważnie. Przejrzałem jednak stenogramy z posiedzeń sejmowej komisji obrony i reprezentanci głowy państwa nie zgłaszali tam zbyt głośno swoich obaw. Rzecznik pana prezydenta na kilka dni przed decyzją o wecie rzucił nawet:
Z tego co wiem opinie prawników prezydenckich w żaden sposób nie podważają istoty tej ustawy
— powiedział w poniedziałek (na antenie RMF FM) rzecznik prezydenta Krzysztof Łapiński.
Ustawa „degradacyjna” była i jest wyłącznie kwestią symboliczną - i właśnie dlatego tak mocno boli część wyborców prawicy. I choć sam szanuję i rozumiem decyzję Andrzeja Dudy, to jednak trzeba powiedzieć wprost: prezydent i jego ministrowie nie zrobili wszystkiego, by ich wątpliwości wybrzmiały podczas przyjmowania prawa. Nawet jeśli przyjąć, że Kancelaria Prezydenta swoje zastrzeżenia zgłaszała kanałami nieformalnymi, to przecież opinia publiczna zasługuje na jasny głos Pałacu. Tym bardziej, że sprawa była i jest delikatna. Tak się nie stało, a prezydent - po fakcie - wskazuje na pominięcie Pałacu jako ważną przesłankę dla podjęcia decyzji o wecie. Nie jest to spójne, sprawia wrażenie chaosu i nieprzemyślanie prowadzonej polityki.
Wszystko to każe zadać pytanie, czy decyzja prezydenta nie jest jednak uwarunkowana - przynajmniej w pewnej mierze - względami politycznymi, a nie czysto merytorycznymi, które przedstawił (a z którymi się zgadzam). Nie szukałbym tu ukłonu wobec elektoratu postkomunistycznego czy trzymającego z SLD, mniejszą wagę przykładałbym także do sondażu, w którym degradacje zostały krytycznie ocenione. O co więc chodzi? Zwracam uwagę na inny fragment przemówienia prezydenta, gdy ten uzasadniał decyzję o wecie:
W tej chwili bacznie patrzy się na to, jak w Polsce przestrzegane są standardy demokratycznego państwa prawa i praworządności. Jestem przekonany, że rozwiązanie zaproponowane w odniesieniu do członków WRON – brak możliwości złożenia jakichkolwiek wyjaśnień, utrata stopnia wojskowego z mocy samego prawa po wydaniu obwieszczenia przez prezydenta, brak możliwości wniesienia jakiegokolwiek środka odwoławczego – zostałoby po pierwsze zaskarżone do Trybunału Konstytucyjnego, a po drugie do trybunałów europejskich
— tłumaczył Andrzej Duda.
Słowa te wskazują na to, że za decyzją prezydenta stały przesłanki nieco szersze niż tylko jedna czy druga degradacja. W tle jest wciąż krucha możliwość kompromisu z Komisją Europejską i wygaszenie sporu z praworządnością w tle. Tak skonstruowana ustawa i możliwe przegrane przez polskie państwo procesy przed europejskimi trybunałami dołożyłyby tylko problemów na tym gruncie.
Dlaczego więc nie powiedzieć tego wprost? Wracamy tutaj do manichejskiego rozumienia polityki, o którym wspomniałem na początku tekstu. Wszyscy na prawicy powinniśmy tutaj uderzyć się w piersi, ale każde ustępstwo w negocjacjach z Komisją Europejską czy naszymi zagranicznymi partnerami było traktowane jako porażka na całej linii i wygrana Zła. Takie rozumowanie zbiera dziś ponure żniwo, bo wyborcy pytają nie bez racji: skoro przez ostatnie lata przyjmowaliśmy strategię „nie oddamy ani guzika”, to jak przyjąć dziś do wiadomości jakiekolwiek - nawet symboliczne - ustępstwa?
Weto prezydenta i jego argumentacja wpisuje się w złożoność świata polityki, na które składają się skomplikowane relacje międzynarodowe, prywatne wojenki, ambicje, sympatie, a często po prostu zwykłe argumenty, rozmowy i emocje. Decyzja Andrzeja Dudy o wecie to nic innego jak kolejny rozdział tej wielowątkowej opowieści. Można się z nią nie zgadzać, krytykować i wskazywać na możliwe złe efekty (jak choćby pogłębienie rys w obozie Zjednoczonej Prawicy), ale jednak to nic nadzwyczajnego.
Intencje pana prezydenta szybko zresztą zostaną zweryfikowane, bo i zapowiedzi, deklaracje w tej sprawie padły w piątek:
Rozmawiałem z ministrem Błaszczakiem, z premierem. Po świętach zaproszę do siebie ministra, szefa urzędu ds. kombatantów i osób represjonowanych, przedstawicieli organizacji kombatanckich, być może również przedstawicieli osób pokrzywdzonych w stanie wojennym i być może jeszcze jakieś inne osoby, to kwestia do ustalenia i przemyślenia, po to, żebyśmy się spotkali, usiedli i przedyskutowali w jaki sposób załatwić tę trudną sprawę, która budzi wiele kontrowersji
— mówił Andrzej Duda.
Prezydent jak każdy polityk podlega ocenie, krytyce, także tej emocjonalnej. Niedawno minęła połowa kadencji Andrzeja Dudy w Pałacu Prezydenckim - sporo w tej prezydenturze było zalet, świetnych gestów, doskonałych ruchów, ale prezydent nie uniknął też złych wyborów czy decyzji. Ta prezydentura dojrzewa, nabiera swojego kształtu, krzepnie, a sam Andrzej Duda coraz wyraźniej wybija się na suwerenność. Trudno mieć o to pretensje do polityka, który myśli o swojej roli poważnie. I tak też czytam decyzję o wecie ustawy „degradacyjnej”: decyzję trudną, ale przecież niewywracającą świata polityki do góry nogami. Im mniej będzie emocji przy ocenie takich ruchów, tym bardziej zdrowe będzie nasze życie publiczne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/388452-jeszcze-o-ostatnim-wecie-manichejski-obraz-swiata-i-rozkrecone-emocje-zacieraja-to-co-wazne