Debata wokół handlu w niedzielę to wielka ściema. Oparta na mitach i ideologicznym zacietrzewieniu.
W tym tekście nie zamierzam się zajmować potrzebą bądź brakiem potrzeby zamykania w niedzielę centrów handlowych. Głównie dlatego, że padają przede wszystkim argumenty ideologiczne. Dla przeciwników jest to naruszenie wolności, dla zwolenników – obrona wolności. Debata wokół tych stanowisk jest zresztą tak jałowa intelektualnie i jest prowadzona na takim poziomie zacietrzewienia, że szkoda na to czasu. Paradoksalnie, większe zacietrzewienie można spotkać po tzw. stronie wolnościowej. I tu wolność, znowu paradoksalnie, objawia się absolutną nietolerancją dla innego stanowiska oraz niejako dogmatycznym statusem tej prawdy. Argumenty drugiej strony są raczej pragmatyczne, choć często brakuje im elementarnej logiki, którą zastępuje poczucie słuszności, oparte nie tyle na wolności, co równości. Interesujące, a przy okazji bardzo zabawne, są różne zachowania wokół skutków ustawy zakazującej w niektóre (na razie) niedziele handlu w obiektach wielkopowierzchniowych.
Najzabawniejsze jest budowanie atmosfery powszechnego głodu z powodu zamknięcia dużych sklepów. Dosłownie głodu i fizycznego wycieńczenia. A najbardziej obawiają się tego osoby, które chwalą się jedzeniem Prosciutto di San Daniele P.D.O., bresaoli z Doliny Valtellina, Parmigiano Reggiano Stravecchio D.O.P., polędwicy z tuńczyka błękitnopłetwego czy dodawaniem do potraw oliwy Physis of Crete. Nie trzeba dodawać, że tych smakołyków w większości hipermarketów nie ma. A jeśli nawet nie chodzi o widmo głodu, to przynajmniej o bardzo stresujące ograniczenie menu i potrzeb żywieniowych. Do tego stopnia, że mogące wywoływać rodzinne konflikty. Czasem prowadzi to do kompletnej głupawki. Jak w wypadku Marcina Bosackiego, byłego dziennikarza „Gazety Wyborczej”, potem rzecznika prasowego MSZ (za Sikorskiego), a wreszcie ambasadora w Kanadzie. Bosacki żalił się, że nie zrobi pilnych zakupów awaryjnych, żeby dokarmić dzieci, a przecież żona tego od niego oczekuje. Bo przecież przez pisowski zamordyzm handlowy nie będzie szukał jakiegoś otwartego sklepiku daleko od domu (2 km), gdzie zresztą ceny są o 25 proc. wyższe. Już widzę te tłumy wycieńczonych i zagłodzonych ludzi zalegających na ulicach, placach i w parkach oraz przed centrami handlowymi. Widzę karetki pogotowia dowożące najbardziej zagłodzonych do szpitali. Widzę rzeczy wyrzucane przez okna z powodu sprzeczek rodzinnych o to, jak wykarmić dzieci w niedzielę.
Bardzo zabawne jest narzekanie na niemożność kupienia mebli w niedzielę. A przecież wiadomo, że większość zapracowanych ludzi kupuje meble właśnie w niedzielę. To wtedy można pójść z rodziną i najpierw godzinami dyskutować, jakie sprzęty są potrzebne, a po uzyskaniu konsensusu, dokonać upragnionego zakupu. To samo dotyczy samochodów, a skoro tak, to zapewne także jachtów czy małych samolotów. O takich drobiazgach, jak kupowanie w niedzielę garniturów, płaszczy czy wieczorowych sukien nawet nie ma co mówić, bo wiadomo, że zapracowani takie rzeczy kupują wyłącznie w niedziele. W tygodniu zarabiają na te garnitury, płaszcze i kreacje, więc nie mają czasu. Generalnie cały przemyślany, świadomy i wyrafinowany system zakupów dla ludzi na poziomie opiera się na handlowej niedzieli, bo do tego potrzebny jest nie tylko stosowny namysł, ale i pogłębiona refleksja filozoficzno-konsumpcjonistyczna. Bez refleksji i namysłu to każdy głupi może coś kupić, ale przecież nie chodzi o takie zakupowe prostactwo.
Wielka i momentami albo bardzo zabawna, albo strasznie napuszona i zaciekła debata wokół handlu w niedzielę wynika z trzech mitów wdrukowywanych Polakom od końca lat 80. XX wieku. Pierwszy mit dotyczy tego, że możliwość kupowania w niedzielę jest wielkim cywilizacyjnym osiągnięciem. Jest jednym z najważniejszych znaków przeskoczenia Polski z komunistycznej siermięgi do kapitalistycznego raju. Kupowanie w niedzielę zaspokaja europejskie, cywilizacyjne i modernizacyjne aspiracje, więc ten, kto wtedy nie kupuje, jest po prostu ćwokiem i ciemniakiem, zwracającym uwagę na wstydliwy i niechlubny grajdoł, z którego Polacy zawsze chcieli się wydobyć. Tym bardziej że możliwość kupowania w niedzielę to właściwie ważne prawo obywatelskie, jedna z najważniejszych wolności osobistych. Odebranie możliwości kupowania w niedzielę to nie tylko zamach na wolności obywatelskie, ale też próba cywilizacyjnego cofnięcia Polski i Polaków. Oczywiście nie wolno przy tej okazji powoływać się na Niemcy, gdyż one wielkie zdobycze cywilizacyjne i obywatelskie wypracowały dawno temu, więc im sklepy zamknięte w niedzielę nie szkodzą. Nam szkodzą i to bardzo, gdyż zdobycze i wolności są zbyt świeże, żeby można nimi igrać.
Drugi mit wokół handlu w niedzielę odnosi się do wdrukowywania przekonania, że takie zakupy są niezbędne i nieredukowalne. Po prostu nie da się normalnie żyć bez kupowania w niedzielę. Tak jak nie da się żyć bez pogotowia ratunkowego, dyżurujących szpitali, policji, straży pożarnej, pogotowia wodnego, energetycznego, gazowego, bez komunikacji publicznej czy wojska chroniącego od zewnętrznych zagrożeń. Niemożność kupowania w niedzielę jest z tego punktu widzenia sytuacją alarmową, niebezpieczną, nienormalną, destabilizującą życie codzienne, zagrażającą relacjom rodzinnym. Możemy nawet niczego w niedzielę nie kupić, ale liczy się sam potencjał, dostępność, poczucie bezpieczeństwa, że zawsze można wpaść i coś kupić. A bez tego nasze życie byłoby zrujnowane, a przynajmniej mocno ograniczone. Tym bardziej że już sama wizyta w centrum handlowym działa kojąco i uspokajająco. Niemożność odwiedzenia takiego centrum z kolei stresuje, rodzi niepokój, niepewność, może fatalnie wpływać na pracę w tygodniu, bo przecież w poniedziałek ludzie idą do pracy potwornie znerwicowani myśleniem o tym, że nie mogli w niedzielę odwiedzić centrum handlowego.
Trzeci mit w sprawie handlu w niedzielę dotyczy ekonomii, a właściwie magii ekonomicznej. Pojawiły się liczne głosy i szacunki pokazujące katastrofę na rynku pracy, wzrost bezrobocia, podwyżki cen, bo oczywiście na klientów zostaną przerzucone koszty. Niedziele bez handlu to Armagedon dla gospodarki, same problemy i zgryzoty, więc to działanie przeciwko interesom polskiego państwa. Takie głosy i szacunki często pojawiały się w historii III RP, głównie przed ustanowieniem każdego nowego dnia wolnego od pracy, ostatnio święta Trzech Króli. Powoływano się przy tym na rzekomo naukowe wyliczenia, choć takie rzeczy zależą od tylu czynników, że wiarygodnie policzyć się tego nie da. Szczególnie aktywny w tym był i jest Leszek Balcerowicz. Tyle że żadne z tych czarnych, alarmistycznych prognoz czy przepowiedni się nie sprawdziły. Po prostu gospodarka jest elastyczna i znakomicie sobie radzi z wprowadzanymi ograniczeniami, najczęściej wychodząc na tym jeszcze na plus. Podobnie jak radzą sobie przedsiębiorcy, w tym handlowcy. Dlatego różne ostrzeżenia i alarmy można traktować jak magię podszytą ekonomią, a nie ekonomię.
Używa się quasi-naukowych argumentów, żeby straszyć czy przekonywać ludzi, bo wszystkie te spory i wojny o handel są z gruntu ideologiczne, a nie merytoryczne. W III RP dominowała ideologia zasuwania bez opamiętania, bo z tego miały być owoce. Najczęściej zresztą zasuwania w najprostszy sposób, czyli „tymi ręcami” lub po prostu łopatą. Tymczasem już od dawna wiadomo, że takie zasuwanie w żaden prosty sposób nie przekłada się na bogactwo czy dobrobyt. Polacy są zresztą jedną z najbardziej zapracowanych nacji w Europie i wprost nic z tego nie wynika poza tym, że są przepracowani i w stosunku do wysiłku zarabiają za mało. Cała debata wokół wolnych od handlu niedziel jest więc jedną wielką ściemą. Tak bardzo ociekającą ideologią jak mało która publiczna debata. I z tego powodu jest zabawna, choć jednocześnie smutna - ze względu na poziom ideologicznego zacietrzewienia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/385395-czy-ten-kto-nie-kupuje-w-niedziele-jest-cwokiem-i-ciemniakiem-czy-wrecz-przeciwnie