Strategiczny sojusz polsko-amerykański jest niepodważalny, a miejsce Polski w systemie bezpieczeństwa w Europie niemożliwe do zastąpienia.
Sprawa onetowych „sankcji” wobec Polski ze strony USA, obejmujących zakaz spotykania się z prezydentem Andrzejem Dudą i premierem Mateuszem Morawieckim, wynika albo z niezrozumienia stanu polsko-amerykańskich relacji (wersja lepsza), albo z celowej manipulacji mającej wywołać histerię czy nawet lawinę fatalnych następstw (wersja gorsza). Historia amerykańskich gier z różnymi polskimi rządami i nacisków na nie jest tak stara, jak nasze relacje po 1989 r. Raz te gry były intensywniejsze, np. w czasach rządów postkomunistów, za szefowania w MSZ Radosława Sikorskiego czy po listopadzie 2015 r., raz słabsze, np. za pierwszych rządów PiS czy podczas rządów AWS. Powody intensyfikacji i osłabienia nacisków były oczywiście różne, ale zawsze przede wszystkim chodziło o amerykańskie interesy, a znacznie rzadziej o amerykańskie wartości. Nigdy jednak strategiczny sojusz polsko amerykański nie był zagrożony. Było natomiast intensywne dezinformowanie i prowokowanie złych scenariuszy, najbardziej intensywne przed szczytem NATO w Warszawie (8-9 lipca 2016 r.).
Pod koniec czerwca i na początku lipca 2016 r. w mediach w Polsce, USA i innych krajach wywołano prawdziwą histerię, twierdząc, że szczyt NATO zostanie przeniesiony do innego państwa, a nawet gdyby tak się nie stało, ówczesny prezydent Barack Obama nie przyleci do Warszawy. To wtedy pisano i mówiono, że polsko-amerykańskie relacje legły w gruzach, co będzie miało katastrofalny wpływ przede wszystkim na współpracę wojskową. Czas pokazał, że była to kompletna bzdura, choć histeria i nagonka na Polskę były znacznie większe, niż po opublikowaniu „rewelacji” Onetu. Ktoś, kto to wszystko wie i zna historię polsko-amerykańskich stosunków po 1989 r., nie powinien wywoływać kolejnej histerii, z „sankcjami” w tle. Tym bardziej nie powinien tego robić, gdy pogorszyły się relacje z Izraelem, a Waszyngton podziela stanowisko Jerozolimy. W Polsce jednak zasady lojalności wobec własnego państwa nie obowiązują, gdy rządzi PiS.
Gdyby system bezpieczeństwa w Europie po 1990 r., czyli de facto na świecie, oparty na Sojuszu Północnoatlantyckim i amerykańskiej obecności i korzystający z historycznego okna, jakie na krótko otworzyło się w pierwszej połowie lat 90. XX w. zależał od rewelacji Onetu czy histerii mediów w 2016 r. w związku ze szczytem NATO, nie byłby nic wart. Ten system bezpieczeństwa byłby kompletnie bezwartościowy, gdyby był związany z postrzeganiem przez kogokolwiek prezydentury Andrzeja Dudy, premierostwa Mateusza Morawieckiego, politycznej roli Jarosława Kaczyńskiego, działań rządu czy parlamentarnej większości. Na szczęście te sprawy na faktyczny stan bezpieczeństwa nie mają większego wpływu.
Mimo dyplomatycznych gier i różnych form nacisku, strategiczny sojusz polsko-amerykański jest niepodważalny, a miejsce Polski w systemie bezpieczeństwa po 1990 r. w Europie - kluczowe i realnie niemożliwe do zastąpienia. Polska jest i pozostanie bardzo ważnym państwem w systemie bezpieczeństwa europejskiego i NATO, a przez to strategicznym sojusznikiem USA, głównie ze względu na swoje położenie oraz potencjał. Mówienie o zrujnowaniu relacji polsko-amerykańskich, czego skutkiem miałoby być zanegowanie pozycji naszego kraju w systemie bezpieczeństwa NATO jest kompletną bzdurą, propagandowym humbugiem i strategicznym infantylizmem. Gdyby od doraźnych kwestii politycznych w Polsce zależały sprawy bezpieczeństwa na całym kontynencie oraz w ramach NATO, znaczyłoby to, że najpotężniejszym państwem świata rządzą ludzie niepoważni i nieodpowiedzialni. Ale na to nie ma żadnych dowodów.
Istotne znaczenie dla rzeczywistych relacji polsko-amerykańskich oraz spraw bezpieczeństwa w ogóle mają największe amerykańskie firmy zbrojeniowe, takie jak Lockheed Martin, Boeing, Raytheon, Northrop Grumman, General Dynamics, United Technologies czy BAE Systems. A im chodzi wyłącznie o interesy i sprzedaż Polsce swojej broni i sprzętu wojskowego. Przedstawiciele tych koncernów mają ogromne wpływy w amerykańskiej polityce (i nie tylko w niej, bo także za granicą) i gdyby ich interesy w Polsce w jakikolwiek sposób były zagrożone, natychmiast zaczęłyby działać. Nie trzeba dodawać, że zajmowanie się przez administrację Obamy kwestiami polskiego Trybunału Konstytucyjnego czy przez Departament Stanu za prezydentury Donalda Trumpa kwestiami ustawy o IPN ma dla nich tylko takie znaczenie, że może skłonić polskie władze do ustępstw, gdy chodzi o zakup ich sprzętu. Natomiast strategicznie nie ma to żadnego znaczenia.
W tygodniku „Sieci” oraz na portalu wPolityce.pl już dwa lata temu opisywałem amerykańskie gry i naciski na Polskę. Pisałem o tym, że od początku 2016 r. roku trwała całkiem otwarta akcja pouczania polskich władz, jak się powinny rządzić. Sprawa była delikatna i drażliwa, bo USA są strategicznym i absolutnie najważniejszym, a właściwie jedynym gwarantem bezpieczeństwa i niepodległości Polski. W styczniu 2016 r. przebywał w Polsce Daniel Fried, były ambasador USA w Warszawie, potem asystent sekretarza stanu i szef Biura ds. Europy i Eurazji, a potem koordynator polityki sankcji. W lutym 2016 r. przyjechała do Warszawy Victoria Nuland, ówczesna szefowa Biura ds. Europy i Eurazji w Departamencie Stanu. O ile Nuland była w miarę spokojna i unikała impertynenckich pouczeń rozmawiając z politykami PiS, choć nie szczędziła krytyki, o tyle Daniel Fried, pouczał ich, gromił i straszył językiem i opiniami Adami Michnika czy braci Smolarów.
W lutym 2016 r. list do premier Beaty Szydło, będący ewidentnie formą nacisku i „rozmiękczania”, napisali senatorowie John McCain (w 2008 r. kandydat republikanów na prezydenta USA), oraz demokraci Dick Durbin (wiceprzewodniczący republikanów w Senacie) i Ben Cardin. „Chcemy wyrazić nasze zaniepokojenie działaniami polskiego rządu, które zagrażają niezależności mediów i Trybunału Konstytucyjnego oraz psują wizerunek Polski jako wzorca przemian demokratycznych dla wszystkich innych krajów w regionie. Wzywamy Pani rząd, żeby potwierdził wierność zasadom OBWE i UE, w tym zobowiązał się szanować demokrację, prawa człowieka i rządy prawa” – napisali senatorowie. A premier Beata Szydło dość stanowczo ich upomniała w odpowiedzi, de facto prosząc o niemieszanie się w wewnętrzne polskie sprawy.
Elementem nacisku na polskie władze były opublikowane w styczniu 2016 r. artykuły Bruce’a Ackermana i Macieja Kisilowskiego w piśmie „Foreign Policy” oraz Daniela Kelemena i Mitchella Orensteina w „Foreign Affairs”. W artykule „Obama jedyną nadzieją Polski” Ackermana i Kisilowskiego znalazł się apel do Baracka Obamy, by przywołał Polskę do porządku w ten sposób, że jeśli władze w Warszawie się nie ugną w sprawie TK, szczyt NATO nie powinien się odbyć w Polsce, a gdyby miał się odbyć, prezydent USA powinien go zbojkotować. Wedle autorów całkiem otwartego donosu na Polskę w „Foreign Policy”, Barack Obama powinien utrzymywać, że NATO nie jest tylko sojuszem wojskowym, lecz strażnikiem demokracji i reguł państwa prawa, także w Polsce. Na początku marca 2016 r. w „Wall Street Journal” ukazał się artykuł opisujący naciski administracji i dyplomacji Baracka Obamy na polskie władze, choć stanowisko ówczesnego sekretarza stanu Johna Kerry’ego przedstawiono jako powściągliwe.
Mimo nacisków i reprymend rząd PiS potraktował to wszystko z dystansem, nie wpadł w histerię, bo wiedział, co jest strategicznie ważne dla USA. Dlatego w 2016 r. przeczekano i wzmożenie niektórych urzędników administracji Obamy, i histerię mediów. Choć trzeba przyznać, że po polskiej stronie nie było w mediach samodzielnych „rewelacji” rangi „sankcji” Onetu, i to mimo że niechęć do rządu Beaty Szydło i prezydenta Andrzeja Dudy była podobna jak do obecnie rządzących. To wszystko przeminęło, bo gdyby Polska pod rządami PiS i prezydenta Andrzeja Dudy nie była demokratyczna, wiarygodna i przewidywalna, nie byłaby niezastępowalnym i nieredukowalnym, strategicznym sojusznikiem USA i bardzo ważnym ogniwem systemu obrony NATO. A medialne ataki na polską rację stanu i strategiczny sojusz z USA, momentami graniczące z wścieklizną, są po prostu wyrazem bezradności i bezsilności. Albo złości, że samozwańczy obrońcy demokracji w Polsce oraz strażnicy naszych dobrych relacji z USA przegrywają, gdy chodzi o konkrety i realia, a nie górnolotne deklaracje i wymyślone zagrożenia. Co nie zmienia faktu, że w pewnych sprawach nie powinno się wzniecać histerii i destabilizować sytuacji w państwie, nawet gdyby chodziło tylko o „wystrzałowego newsa”, a nie o świadomą dezinformację.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/384888-przed-szczytem-nato-w-2016-r-w-polsce-rozpetano-podobna-histerie-jak-w-zwiazku-z-sankcjami-onetu