Gdy premier Mateusz Morawiecki zapowiedział sięgające jednej piątej redukcje stanowisk wiceministrów, mało kto zastanawiał się, skąd tak wielu zastępców szefów resortów się wzięło.
Ministerialny status mają przecież nie tylko sekretarze i podsekretarze stanu w rządzie i kancelarii prezydenta, ale także szefowie tajnych służb, członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji czy członkowie Komisji Weryfikacyjnej ds. warszawskiej złodziejskiej reprywatyzacji. Premierowi chodziło raczej o rząd, ale problem jest szerszy. Po co funkcjonuje w Polsce tak wielu urzędników o ministerialnym statusie, najlepiej można się przekonać, gdy pojawiają się sytuacje kryzysowe, społeczne protesty czy choćby ważne negocjacje (nawet w bardzo spokojnych okolicznościach).
Właściwie nikt z protestujących czy negocjujących nie chce rozmawiać z kimś, kto nie ma ministerialnego statusu. Po prostu uważa się takiego rozmówcę za nieważnego, niemiarodajnego, a także nieadekwatnego do ważności problemów i znaczenia protestujących czy negocjujących. Innymi słowy, wysłanie jakiegoś zwykłego dyrektora czy pełnomocnika, a tym bardziej zawodowego negocjatora jest odbierane jako lekceważenie tej strony, która od władzy czegoś się domaga lub w jakiejś sprawie się z nią układa. Nieprzypadkowo wielu protestujących nie zadowala się nawet rozmową z konstytucyjnym ministrem, żądając spotkania z premierem albo prezydentem RP. Oczywiście nie twierdzę, że rozrost ministerialnych stanowisk wynika wyłącznie z tego, że nikogo innego nie traktuje się poważnie, ale to ważny i niedoceniany czynnik.
To, że za partnera uznaje się tylko kogoś ministerialnie umocowanego ma swoje głębokie historyczne zakorzenienie. I wiąże się z systemem rang, które funkcjonowały przede wszystkim w Rosji - od 1722 r. do detronizacji cara Mikołaja II (w marcu 1917 r.). Ale system urzędniczy w Prusach i Austro-Węgrzech też oddziaływał i nadal wpływa na postrzeganie w Polsce różnych funkcji, w tym ministerialnych. Może się to wydawać zbyt odległe, żeby mieć wpływ na współczesne polskie państwo, jednak takie sprawy tkwią bardzo głęboko w świadomości i są przekazywane z pokolenia na pokolenie w postaci postrzegania władzy, jej prestiżu i wzorów jej organizacji oraz hierarchii społecznej. Polska była wystarczająco długo pod zaborami, żeby wzorce funkcjonujące w państwach zaborców przeniknęły do świadomości Polaków.
Najbardziej system rang był rozbudowany w Rosji, gdzie służba państwowa (cywilna i wojskowa) była podzielona na 14 rang (czynów). Wysoka ranga oznaczała duże wpływy i wysoki status społeczny, łącznie ze szlachectwem, które w wypadku najwyższych rang było dziedziczne. Oczywiście dzisiaj w Polsce nie pamięta się, czym w carskiej Rosji i w zaborze rosyjskim był np. rzeczywisty tajny radca (druga ranga), tajny radca (trzecia ranga) czy rzeczywisty radca stanu (czwarta ranga), ale skłonność do traktowania ministerialnych posad jako pewnego rodzaju szlachectwa pozostała. Istniała też oczywiście w II Rzeczypospolitej oraz w PRL. W tej ostatniej może nawet bardziej, bo komuniści wcale nie tak daleko odeszli od hierarchii i wzorów z czasów carskich.
Jeśli współcześnie różne grupy i warstwy społeczne, grupy interesów czy ludzie doraźnie zorganizowani w jakiejś akcji domagają się kontaktu z kimś o ministerialnym statusie, wynika to także z historycznej pamięci, m.in. zbudowanej na rangach (czynach). Ten system w III RP żyje już własnym życiem, ale jego społeczne postrzeganie jest podobne jak pod zaborami. Gdy więc mówimy o rozroście stanowisk ministerialnych w III RP, wynika to także z historycznego systemu gang, przekładających się na bardzo konkretne przywileje i wysoki status społeczny. Czyli jest to jakiś odpowiednik pierwszych pięciu rang w systemie znanym z carskiej Rosji.
Zamiar ograniczenia przez premiera Morawieckiego liczby ministerialnych stanowisk jest ze wszech miar słuszny, lecz żeby się powiódł i przyniósł zamierzone efekty, powinien oznaczać likwidację systemu czynownictwa.
A administracja państwowa w PRL i w III RP w dużym stopniu była lokalnym i współczesnym rodzajem czynownictwa. Często zresztą był to system dziedziczny. Zwykła redukcja liczby ministerialnych stanowisk niewiele zatem zmieni. Gdyby chodziło tylko o redukcję, czynownictwo stałoby się jeszcze bardziej elitarne, a przez to jeszcze bardziej pożądane. Prawdziwa reforma urzędnicza, przede wszystkim na ministerialnym poziomie, to likwidacja czynownictwa i uczynienie z ministrów, ich zastępców oraz wyższych urzędników prawdziwej służby cywilnej. Służby, a nie klasy pasożytniczej utrwalającej system rang, czym wielu urzędników państwowych było w PRL i przez większą część istnienia III RP.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/384345-redukujac-stanowiska-wiceministrow-premier-morawiecki-powinien-zlikwidowac-wciaz-obecne-czynownictwo