Jan Jaroszewicz, jeden z synów zamordowanego w 1992 roku, byłego premiera Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, Piotra Jaroszewicza, odnalazł w 2017 roku ważne dowody dotyczące zabójstwa jego rodziców. Dlaczego młody Jaroszewicz czekał aż 7 lat na otworzenie paczki otrzymanej z sądu, aż w końcu zdecydował się to zrobić w obecności znanego dziennikarza, Tomasza Sekielskiego?
To wszystko nie trzyma się kupy. Oczywiście nie odmawiam wiarygodności Janowi Jaroszewiczowi i wędrując po ekstremalnych sferach mojej wyobraźni, mogę jakoś tam sobie wytłumaczyć, iż po tak traumatycznym przejściu jak śmierć rodziców, pozostała w nim głęboka emocjonalna rysa, w związku z czym nie chciał rozpieczętować przesyłki przekazanej z sądu od razu, chcąc uniknąć psychicznego wstrząsu, jednak żeby czekać z tym aż 7 lat…? Zdrowy rozsądek, doświadczenie życiowe, a przede wszystkim krytyczne podejście, nakazuje rozważyć również alternatywne scenariusze.
Ciekawa jest zwłaszcza sekwencja dat
W roku 2000, po 6 latach procesu, sąd uniewinnia czterech oskarżonych o zabójstwo byłego premiera PRL, Piotra Jaroszewicza i jego małżonki, Alicji Solskiej; co ciekawe wycofanie zarzutów następuje na wniosek prokuratury. Podejrzanymi o brutalne, bestialskie morderstwo byli czterej włamywacze z Mińska Mazowieckiego: Krzysztof R. pseudonim „Faszysta”, Wacław K. – „Nuniek”, Jan K. – „Krzaczek”, oraz Jan S. – „Sztywny”; organy ścigania nie potrafiły w przekonujący sposób wykazać ich winy.
Sąd mógł zwrócić Janowi Jaroszewiczowi dowody rzeczowe związane z zabójstwem jego rodziców już wtedy, w momencie prawomocnego uniewinnienia domniemanych sprawców. Tak się jednak nie stało, syn byłego premiera odebrał dokumenty dopiero w roku 2010, po dekadzie od zakończenia procesu.
W roku 2005 sprawą postanowiło zająć się policyjne Archiwum X. Chodziło m.in. o próbę automatycznej identyfikacji odcisków palców znalezionych zaraz po morderstwie w domu Jaroszewiczów. Porównania miałyby zostać dokonane w ramach systemu AFIS, dającego dużo szersze możliwości, niż narzędzia kryminalistyczne, którymi dysponowała policja w latach 90. XX wieku.
Tu pojawia się kolejna wątpliwość: skoro odciski palców odnalezione w gabinecie Piotra Jaroszewicza, na główce ciupagi, okularach, oraz drzwiach szafy, nie pasowały do czterech podejrzanych z Mińska Mazowieckiego (bo przecież próbowano dopasować ich linie papilarne do śladów daktyloskopijnych zebranych w willi), na jakiej podstawie w ogóle ich oskarżono, tracąc w ten sposób istotny czas?
W każdym razie, gdy Archiwum X, zamierzało wrócić do sprawy okazało się, iż brakuje trzech folii z odciskami palców. Powstało podejrzenie, że ktoś je po prostu wykradł. Szukała ich potem niemal cała policja. Wszczęto w tym zakresie specjalne postępowanie wyjaśniające.
Okazało się, iż znajdowały się one (pod latarnią), w sądzie, w paczce z dowodami rzeczowymi przeznaczonymi do zwrotu jednemu z synów Piotra Jaroszewicza, Janowi.
W tym miejscu pojawia się kolejna wątpliwość: dlaczego o przesyłce nie poinformowano drugiego syna byłego premiera, Andrzeja Jaroszewicza? Przypadek czy celowe działanie?
Jan Jaroszewicz, gdy odebrał paczkę z sądu (przypomnijmy jeszcze raz, w 2010 roku), zwlekał z jej otworzeniem, aż 7 lat, uczynił to dopiero w obecności kamer jednej ze stacji telewizyjnych, przekazując zawartość Tomaszowi Sekielskiemi, znanemu dziennikarzowi, prowadzącemu w przeszłości wraz z Marcinem Morozowskim w TVN24, program „Dwóch na dwóch”, w ramach którego w roku 2006 zainstalowano podsłuch w pokoju sejmowym posłanki Samoobrony, Renaty Beger.
Strażnicy aureoli
Należy rozważyć również wersję alternatywną, wobec tej którą przedstawiają Sekielski i Jan Jaroszewicz. Nie wiemy kiedy faktycznie paczka została odtworzona i czy rzeczywiście młodszy syn byłego komunistycznego dygnitarza czekał z tym aż 7 lat; zostawmy tę okoliczność na boku, bo raczej jej nie dowiedziemy, ale doświadczenie życiowe raczej nie potwierdza tak długotrwałej zwłoki, zwłaszcza, gdy chodzi o zabójstwo najbliższych członków rodziny. Zachowanie Jaroszewicza jest niestandardowe, nie pasuje do rutyny.
Co innego jednak jest w tym kontekście ważne… (Otóż) Musiało się coś wydarzyć, zajść jakaś okoliczność, która zdeterminowała Jana Jaroszewicza do otworzenia paczki otrzymanej z sądu w sposób bardzo spektakularny, akurat w tym czasie, w obecności kamer. Trudno przyjąć, aby zachowanie takie miało charakter spontaniczny, raczej musiało zostać wyreżyserowane.
Patrząc na koincydencję rożnych wydarzeń, można odnaleźć taki moment, który być może nakłonił Jana Jaroszewicza do wykonanego kroku. 5 listopada 2015 roku zmarł Czesław Kiszczak, druga po Jaruzelskim postać stanu wojennego i dyktatury totalitarnej w Polsce lat 80., jeden z głównych reżyserów okrągłego stołu. Tymczasem już w lutym 2016 roku, kilka miesięcy po śmierci Kiszczaka, jego żona, Maria, zgłosiła się do Instytutu Pamięci Narodowej z ofertą sprzedaży przechowywanych przez jej męża dokumentów. W ten sposób dzięki przeszukaniu domu byłego szefa PRL-owskich spec służb, odnaleziono m.in. kolejne dowody świadczące o współpracy Lecha Wałęsy z służbą bezpieczeństwa.
Po upadku komunizmu, wielu byłych komunistycznych dygnitarzy zachowało ważne materiały zdradzające kulisy przekazania władzy przy okrągłym stole, m.in. w zakresie konsekwencji ekonomicznych oraz własnościowych, a także demaskujące prawdziwe oblicze byłych, prominentnych, działaczy „Solidarności”, uwikłanych w potajemną współpracę z służbami specjalnymi PRL i Związku Radzieckiego. Kiszczak wielokrotnie szantażował „spadającymi aureolami”. Sam Piotr Jaroszewicz, mówił, wg relacji jego starszego syna Andrzeja, o tym, iż Lecha Wałęsę przywieziono w sierpniu 1980 roku do Stoczni Gdańskiej motorową, i że legendarny przywódca „Solidarności” brał od bezpieki pieniądze za donoszenie na kolegów.
Przechowywane materiały miały być dla wysokich funkcjonariuszy PRL, po zmianie ustroju czymś w rodzaju „polisy ubezpieczeniowej”. Jak pokazuje przykład premiera Jaroszewicza, czasami ich funkcja działała zupełnie w odwrotną stronę.
Śmierć Czesława Kiszczaka i późniejsze zachowanie jego żony, Marii, mogło dać wielu ludziom czy grupom interesu o okrągłostołowej proweniencji, asumpt do obaw, iż inni wysocy komunistyczni funkcjonariusze, bądź ich sukcesorzy, będą się zachowywać analogicznie, przynosząc ciekawe, nieznane wcześniej dokumenty do IPN. Stąd dziwne zachowanie Jana Jaroszewicza można odczytywać jako zawoalowaną w materiał telewizyjny przestrogę czy nawet groźbę, rodzaj ostrzeżenia, swego rodzaju przekaz symboliczny.
Efekt Sumlińskiego
Służby specjalne, rozumiane w szerszym aspekcie środowiskowym (a nie tylko strukturalnym) oraz rozmaite opiniotwórcze czynniki wpływu, starają się w taki sposób moderować przestrzeń opinii publicznej, aby zarządzać ludzkimi wyobrażeniami, czasami również działaniami, w formie niebezpośredniej, za pomocą sygnałów czy komunikatów emitowanych w mediach.
Jestem jak najdalszy od zarzucania Janowi Jaroszewiczowi i Tomaszowi Sekielskiemu celowego, świadomego postępowania, nakierowanego na formowanie za pomocą tworzonych audycji telewizyjnych, ostrzeżeń oraz gróźb pod adresem osób dysponujących tajnymi dokumentami z lat PRL-u albo z czasów II wojny światowej, nie ma na to żadnych dowodów, ale być może ktoś umiejętnie i w formie pośredniej moderuje ich poczynaniami, w taki sposób, iż uzyskuje zamierzony efekt, z czego obaj nie zdają sobie nawet sprawy.
Historia III Rzeczpospolitej zna tego rodzaju przypadki. W 2005 roku Sejmowa Komisja Śledcza ds. PKN Orlen wezwała na świadka Aleksandra Kwaśniewskiego. Przesłuchanie miało się odbyć we wtorek 30 sierpnia. Tymczasem w piątek do dziennikarza Tygodnika „Wprost”, Wojciecha Sumlińskiego, zgłosił się człowiek, znany warszawski adwokat, powiązany z służbami specjalnymi i Andrzejem Lepperem. Mężczyzna pokazał Sumlińskiemu jedno zdjęcie. Przedstawiało ono byłego prezydenta w towarzystwie lobbysty Marka Dochnala. Wcześniej Kwaśniewski uparcie twierdził, iż nie zna Dochnala.
Sumliński tak oto wspomina to spotkanie: (…) ze zdjęcia wiele można wyczytać, widać było iż znajomość Kwaśniewskiego i Dochnala nie jest przypadkowa, że obaj panowie doskonale się znają (cytat nie jest precyzyjny i pochodzi z wieczorów autorskich Wojciecha Sumlińskiego, ale w pełni oddaje sens jego wypowiedzi).
Mężczyzna powiedział znanemu dziennikarzowi, że takich fotografii posiada cała szufladę i może mu je przekazać; postawił tylko jeden twardy warunek: materiał ma się ukazać w najbliższym numerze Tygodnika „Wprost”, czyli w poniedziałek 29 sierpnia 2005 roku. Dzień później, Aleksander Kwaśniewski miał zeznawać przed sejmową komisją śledczą.
Czasu było dramatycznie mało. Ale służby specjalne (w sensie środowiska) działają właśnie w ten sposób: pozostawiają mało miejsca na myślenie. W tamtym okresie redaktorem naczelnym „Wprost” był Marek Król, jego zastępcą Stanisław Janecki. Sumliński poszedł z tematem do tego drugiego, dostał zielone światło na publikację artykułu, spiął się, pojechał po resztę zdjęć, w tempie ekspresowym napisał tekst. Chłopaki myśleli że „zdetonowali” polityczną „bombę”.
W poniedziałek 29 sierpnia, prezydencki doradca, Dariusz Szymczycha, oświadczył, iż prezydent nie stawi się na przesłuchanie przed sejmową komisją śledczą. Otoczenie Kwaśniewskiego było już po lektorze czołówkowego artykułu we „Wprost”.
Służby specjalne, bądź powiązane z nimi środowiskowo czynniki wpływu, ostrzegły Kwaśniewskiego w ten sposób (jak mówi Sumliński: użyły tego kanału). Gdyby ówczesny prezydent przyszedł na posiedzenie sejmowych śledczych i pod przysięgą zeznał, że nie zna Dochnala, miałby poważne kłopoty. Wybuchłaby gigantyczna afera. Wcześniej jego wypowiedzi miały charakter enuncjacji prasowych, przed komisją śledczą zeznawałby pod odpowiedzialnością karną.
W sprawie PKN Orlen chodziło m.in. o pełnomocnictwa prezydenta Kwaśniewskiego dla Jana Kulczyka, w zakresie prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej na korzyść rosyjskiego koncernu Łukoil oraz możliwość wywierania wpływu na polskie instytucje administracji państwa przez rosyjskie służby specjalne.
Inny przypadek opisany został w książce, której wraz z Łukaszem Ziają jestem autorem, wywiadzie rzeka z byłym szefem ABW-u, a obecnie jednej z najważniejszych postaci polskiej prokuratury, Bogdanem Święczkowskim: „Łańcuch poszlak. Wielka gra mafii i rosyjskich służb specjalnych”.
Święczkowski opowiada, w jak niezwykły sposób rosyjskie czynniki wywiadowcze, uwiły przeciek do Andrzeja Leppera, podczas akcji CBA w ministerstwie rolnictwa, w sprawie tzw. afery gruntowej, nie kontaktując się z nim osobiście, nie działając na podstawie bezpośrednich relacji. Zakulisowo poruszały poszczególnymi postaciami, niczym figurami na szachownicy, osłaniając w ten sposób interesy oligarchy biznesowego, Ryszarda Krauzego na Wschodzie (kupił tam pola naftowe).
Nie zawsze analogie zawodzą
W sprawie zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów może (choć nie musi) być podobnie. Trzeba na poważnie rozważyć wariant, iż ważne dowody w zakresie morderstwa, nie odnalazły się akurat teraz przypadkowo. To może mieć związek z zachowaniem żony Czesława Kiszczaka, która na początku 2016 roku zgłosiła się do IPN z ofertą przekazania dokumentów przechowywanych przez byłego PRL-owskiego dygnitarza, a także stanowić symboliczny przekaz, zakamuflowany w materiale telewizyjnym – komunikat zawierający ostrzeżenie.
Tomasz Sekielski spektakularnie przed kamerami wyciąga z paczki przyniesionej przez Jana Jaroszewicza (po 7 latach od momentu otrzymania przesyłki) zakrwawioną koszulę nocną jego matki, Alicji Solskiej. Ten obraz robi wrażenie i powoduje, iż przez ciało przechodzą ciarki.
Jak zinterpretować fakt, że wcześniej przez 10 lat od prawomocnego zakończenia procesu, kluczowe dowody przetrzymywane były w sądzie (2000-2010), a następnie przez 7 lat aż do roku 2017, nierozpieczętowana paczka spoczywała u Jana Jaroszewicza? Czy okoliczność zdeponowania dowodów w sądzie miała charakter zagubienia czy też celowego, zuchwałego ukrycia, na zasadzie, iż najciemniej jest pod latarnią?
To wszystko jest bardzo dziwne…
Szerzej o działaniach nie wprost
Brytyjski teoretyk wojskowości, Basil Liddell Hart, stworzył doktrynę tzw. oddziaływań dokonywanych (drogą) nie wprost, a więc wpływu wywieranego za pomocą relacji niebezpośrednich. Metodę tę można również opisywać w kategoriach sprawstwa wtórnego. Jeżeli podczas poczynań wojennych zabijemy 100 żołnierzy wrogiej armii, to jej siły zbrojne będą liczyły zasoby mniejsze o taką właśnie wielkość, co stanowi ubytek jedynie ilościowy i w ogólnym rozrachunku wojennym, w sumie niewielki. Ale jeśli np. społeczeństwo kraju z którym prowadzimy walkę, zainfekujemy pacyfizmem lub kosmopolityzmem, to będzie to stanowić oddziaływanie jakościowe (kulturowe), obniżające w wymiarze masowym kluczową przesłankę podczas prowadzenia wojny: społeczną mobilność.
Nie trzeba na polu walki zabijać tysięcy żołnierzy, wystarczy dziesięciu wojskowych zakazić defetyzmem, aby przenosili oni tę postawę na pozostałych mundurowych, obniżając w ten sposób morale całej armii.
Podczas konfliktu o Krym w Ukrainie, Rosjanie zostali zmuszeni do sięgnięcia po zwulgaryzowaną postać wojny hybrydowej, żołnierze sił specjalnych Rosji musieli wkroczyć fizycznie na ziemię ukraińską („zielone ludziki”), ale współcześnie bardziej częstym zjawiskiem jest subtelna forma wojny hybrydowej, wpisująca się właśnie w konwencję działań nie wprost i polegająca na tym, iż zamierzony efekt można osiągnąć poprzez kulturowe zarządzanie wyobrażeniami ludzi, bez potrzeby bezpośredniego (fizycznego) zaangażowania.
Liddell Hart opracował tę doktrynę dla działań typowo wojennych, jednak okazuje się, iż ma ona również bogate zastosowania na kulturowych polach oddziaływania symbolicznego, kreowanych w obszarze biznesu czy mediów.
Określone komunikaty medialne mogą nieść ukryty przekaz, z którego nie zdajemy sobie sprawy, a który w sposób niezwykle skuteczny moderuje nasze zachowania: mobilizując nas do konkretnych poczynań, bądź demobilizując. Mistrzami tego rodzaju technik operacyjnych są rosyjskie czynniki wywiadowcze.
Cdn.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/383795-tajemnica-jaroszewicza-czesc-ii-zakamuflowana-grozba