Było jak zwykle, prominentni goście przyjechali, pogadali i wyjechali. Tyle, jak zwykle, można powiedzieć o monachijskiej konferencji Bezpieczeństwa. Uczestnicy w dużej mierze ci sami, co od lat, i mówili plus minus to samo, co już mówili. Z małymi odstępstwami…
Oczywiście nie lekceważę tego wydarzenia, zawsze lepiej, że politycy ze sobą rozmawiają, niż prowadzą wojny. Po prawdzie, ta propagandowa wojna trwa od dawna i pod tym akurat względem nic nowego pod słońcem się nie dzieje. Jak zwykle USA i Rosja wymieniły ciosy na słowa, wszystko w imię pokoju na świecie ma się rozumieć, kto go burzy, kto buduje, w zależności od punktu siedzenia, było trochę o międzynarodowych konfliktach, o Ukrainie, Syrii czy Korei Północnej, bo trudno ich nie zauważać, o potrzebie zwalczania terroryzmu, cyberataków i o wojnie hybrydowej. Rzecz jasna, o Europie też było, że - jak to ujął jeszcze urzędujący szef niemieckiej dyplomacji, w wyniku trudności Bundesrepubliki z sformowaniem nowego rządu pół roku po wyborach - Sigmar Gabriel: „Europa to nie wszystko, ale bez Europy wszystko jest niczym”, zauważył niemiecki minister, że powinno być więcej Europy w Europie. Gospodarze konferencji, a także niektórzy goście z zagranicy zwracali uwagę na polityczne i wojskowe osłabienie naszego zachodniego sąsiada. A to faux, że nasz niemiecki partner z NATO zaniedbał własną armię i waży sobie lekce wydatki na jej potrzeby, ponieważ wydaje na nią o połowę mniej pieniędzy niż zakładane 2 proc. PKB. Z bronią w ręku trudno zaprowadzać pokój na świecie, ale bez broni jeszcze trudniej go bronić, podsumował dziennik „Mitteldeutsche Zeitung”, który jako jeden z nielicznych nie owijał sprawy w bawełnę:
Gigantyczny zator inwestycyjny w Bundeswerze jest prawie nie do rozwiązania, duża część niemieckich czołgów, samolotów i helikopterów jest nie do użytku lub nadaje się na złom. Żołnierzom brak nawet podstawowego wyposażenia, jak kamizelki ochronne czy odzież zimowa
—podsumował.
Ale Niemcy czują się bezpieczne, wszak są otoczone przez przyjaciół… - taki oto sarkastyczny wniosek wybrzmiewał z komentarzy większości zaodrzańskich mediów. Też nic odkrywczego. Różnojęzyczni dziennikarze z trudem szukali punktu zaczepienia, czym przyciągnąć uwagę swych odbiorców w relacjach z monachijskiej konferencji. No i znalazło się: wzburzenie Izraela i środowisk żydowskich z powodu… odpowiedzi polskiego premiera Mateusza Morawieckiego na pytanie żydowskiego dziennikarza o… ustawę IPN. Sprawę tę komentuje obszernie Jacek Karnowski w tekście pt. „To, co widzimy, to próba takiego znękania polskich władz, by po prostu zamilkły. Mamy milcząco przyjąć straszne, fałszywe oskarżenie” - zachęcam do przeczytania.
Ani to było miejsce, ani czas na tego rodzaju zaczepki. Jak dla mnie była to wręcz prowokacja: oto dziennikarz „The New Times’a” i izraelskiej gazety „Yedioth Ahronoth” w oskarżycielskim pytaniu, czy jego rodzina i inni, którzy podczas wojny doświadczyli krzywd ze strony Polaków będą teraz karani, za mówienie prawdy o polskich sprawcach. Pytanie z rodzaju: „kiedy wreszcie pan przestanie bić żonę”, implikujące insynuację, że jest bita. Odpowiedź premiera Morawieckiego była jak najbardziej na miejscu: że w państwach okupowanych przez III Rzeszę występowali zbrodniarze, mordercy i denuncjatorzy różnych narodowości, także wśród prześladowanej ludności żydowskiej, co nie znaczy, że można można takie oskarżenia rozciągać na całe narody, pod czym i ja podpisuję się obiema rękami. Pytanie było o tyle - mówiąc wprost - perfidne, że wszyscy różnojęzyczni, prominentni goście i obserwatorzy monachijskiej konferencji mieli usłyszeć między wierszami o Polakach, jako niemieckich współsprawcach holokaustu.
Zdarzenie to trafiło oczywiście na czołówki gazet, w tym niemieckich. Z braku laku, dobry kit, zawsze to mniej nudne, niż np. opowiadanie o izraelsko-irańskiej szermierce słownej, czy niemieckiego posła tureckiego pochodzenia z szefem z tureckiej dyplomacji, że ten reprezentuje państwo bezprawia…
Dziennik „Süddeutsche Zeitung” w obszernym omówieniu „ostrej krytyki z Izraela” wobec polskiego premiera nie omieszkał przytoczyć znanego już w naszym kraju parlamentarnego opozycjonisty Jaira Lapida, który wcześniej utrzymywał, że istniały polskie obozy zagłady i żadna polska ustawa tego nie zmieni, tym razem domagającego się „natychmiastowego odwołania ambasadora Izraela z Warszawy”. W kolejnym cytacie „SZ” znalazła się wypowiedź Avi’ego Gobbay’a, byłego ministra ochrony środowiska w rządzie Binjamina Netanjahu, który nazwał polskiego premiera „zakłamywaczem holokaustu”. Nie mogło też zabraknąć wyrazów „wzburzenia” samego Netanjahu. Ale to jeszcze nic, bowiem na zakończenie komentarza niemiecki dziennik zwrócił uwagę, że „premier Morawiecki złożył kwiaty, zapalił świeczkę na grobie i uhonorował żołnierzy brygady”, która: „pod koniec wojny walczyła przeciw Armii Czerwonej, przy czym zawarła porozumienie z Wehrmachtem. I tak udało jej się przebić przez Czechy do Niemiec”.
Wnioski nasuwają się same… Co to ma wspólnego z Konferencją Bezpieczeństwa? No, ma, bo - po pierwsze, premier Morawiecki w niej uczestniczył, po drugie - skrytykował pośrednio Niemcy za niedotrzymywanie zobowiązań wobec NATO, a po ostatnie i najważniejsze, że oto na naszych oczach rozgrywa się prawdziwa wojna na słowa o prawdę, a przede wszystkim, że skończyły się czasy kiczu poklepywania po ramionach na użytek fotoreporterów, że Polska wreszcie przemawia własnym głosem w obronie własnego wizerunku i interesów własnego państwa. Tylko tyle i aż tyle…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/382093-kto-i-jak-traci-smak-czyli-konferencja-bezpieczenstwa-a-sprawa-polska-z-gwiazda-dawida-w-tle