Na wiosnę 1994 roku byłem kilka tygodni w Nowym Jorku. Trochę służbowo, trochę prywatnie. Wieczory mijały w różnym towarzystwie, często ich scenariusz zmieniał się z dnia na dzień, z uwagi na propozycje moich amerykańskich przyjaciół. I tak właśnie trafiłem któregoś późnego popołudnia do domu dość majętnych nowojorskich Żydów, którzy zapraszając Włodka zechcieli widzieć również mnie, ponieważ dowiedzieli się, że dopiero co przyleciałem z Krakowa. Long Island jest atrakcyjnym miejscem zamieszkania, kwietniowe wówczas słońce dawało już prawie trzydziestostopniową temperaturę, ale domek Włodka dzieliło od posiadłości Aarona zaledwie kilkaset metrów, więc droga zajęła pewnie nie więcej niż kwadrans.
Bardzo miłe powitanie, towarzystwo raczej starsze, jak się wkrótce okazało dość dobrze pamiętające czasy ostatniej wojny. Młodsi też nieźle zorientowani w temacie, zorientowani raczej dzięki naukom rodziców. Jakieś jedzenie, trochę żydowskie, trochę amerykańskie, trochę wina. I rozmowy. Gospodarze rozprawiali o swoich interesach, Włodek w paru był im pomocny, więc w naszą stronę często kierowano uśmiechy. Ale wraz z winem zaczęły się przedostawać opowiastki nieco starszej daty, dotyczące wojny także. Jeden z uczestników biesiady wspomniał los swej rodziny na Wołyniu mówiąc wprost, że Polacy jej nie uratowali. Zaciekawił mnie ten punkt widzenia i wówczas wtrąciłem nieśmiało, że taki był wtedy czas. Bywało, że ktoś kogoś potrafił uratować, ale częściej nie. Wyliczanie przypadków, w których jedna ofiara niemieckiej napaści nie zdołała uratować drugiej nie ma większego sensu, ponieważ hitlerowska bestia była bezwzględna. Tylko w Polsce obowiązywała kara śmierci za pomoc Żydom i rygor ten wykonywano bez przerwy. Po moich uwagach zaległa cisza, lecz za chwilę usłyszałem, że jednak nie potrafiliśmy ich rodaków otoczyć odpowiednią opieką i ten grzech będzie na nas ciążyć. To prawda, nie usłyszałem wówczas, że braliśmy czynny udział w holokauście, ale jednak musiałem odpowiedzieć, że to byli bardziej moi rodacy niż amerykańskich Żydów, bo ginęli oni tak samo, jak mój wuj strącony przez niemieckich łobuzów z pociągu wprost pod koła, bo nie chciał pokazać dokumentów i tak samo, jak stryj zamordowany w Katyniu. Potem opowiedziałem o Janie Karskim, jego życiorysie i dokumentach przywiezionych do Ameryki i rozmowach z przywódcami USA, przedstawicielami żydowskich organizacji w Nowym Jorku. Wszyscy – jak wiadomo – wzruszali tylko ramionami.
Nie powiem, kiedy nazwałem polskich Żydów swoimi rodakami ich zaskoczenie mieszało się z pewną aprobatą, ale przypomnienie beztroski bogatych amerykańskich Żydów – już nie. Nawet bardzo nie. Atmosfera rozmowy zmieniła się natychmiast. Wprawdzie na koniec spotkania padło zaproszenie na następne, które miało się odbyć za kilkanaście dni, ale potem wszystko się rozmyło. Włodek otrzymał pouczenie, by lepiej dobierał przyjaciół.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/382085-moja-przygoda-z-nowojorskimi-zydami-bylo-milo-ale-nie-do-konca
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.