Trwa chyba najdziwniejszy konkurs w najnowszej historii Polski. Parlament przyjął ustawę o ochronie dobrego imienia państwa i narodu polskiego przed fałszywymi oskarżeniami. Prezydent ją podpisał i skierował do Trybunału Konstytucyjnego. A wszystko to działo się w atmosferze niebywałej nagonki na Polskę z zagranicy, wzmacnianej przez tych w kraju, którym zawsze bliżej do zagranicy niż własnego kraju i jego władz. I właśnie w tym momencie rozpoczął się ów dziwaczny konkurs. Tymi, którzy od listopada 2015 r. donoszą na Polskę, sprzedają na zewnątrz jak najgorszy obraz własnej ojczyzny i wręcz domagają się obcej interwencji nie warto się zajmować, bo u nich nic się nie zmieniło. Problemem jest ów dziwaczny konkurs w obrębie szeroko rozumianego obozu dobrej zmiany i na jego obrzeżach. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o konkurs w wynajdywaniu rzeczywistych, domniemanych i całkiem urojonych wad przyjętej ustawy. Ten konkurs przerodził się jednak w odcinanie się nie tylko od polskich władz, lecz przede wszystkim od polskich interesów. W najłagodniejszej formie w postaci mędrkowatego besserwisserstwa w sprawie kształtu i skutków przyjętej ustawy, w najgorszej - w zanegowaniu prawa Polski do jakiejkolwiek prawnej ochrony dobrego imienia, ochrony przed celowymi kłamstwami rujnującymi wizerunek Polski, podważającymi naszą wiarygodność i osłabiającymi naszą wartość konkurencyjną.
Konstytucyjna wolność słowa gwarantuje oczywiście prawo do wypowiadania nawet najbardziej niesprawiedliwych, niemądrych czy wręcz szkodliwych sądów. Istnieje jednak coś takiego jak elementarna przyzwoitość i równie elementarna lojalność wobec własnego państwa. Szczególne w momencie ataku na Polskę z użyciem największych propagandowych armat i wielkiej machiny dyfamacji, i to wręcz w globalnej skali. Wydawałoby się, że wtedy sympatycy demokratycznie wybranych władz, neutralni obserwatorzy, a także osoby respektujące w swoim zachowaniu pewne „patriotyczne minimum” zachowają się przyzwoicie i lojalnie, a przynajmniej nie wrogo. Stało się inaczej. A najbardziej zaskakujący jest udział w tym dziwacznym konkursie niektórych urzędników państwowych czy szerzej osób na służbie publicznej. Oni też nagle stali się bardzo mądrzy, przewidujący i ex post przezorni. I z wysokości tego swojego nowego niepokalania oraz wtajemniczenia rozdają razy. Kompletnie ignorując nawet coś takiego jak etos służby publicznej. Jeśli nawet takie osoby zachowują się nielojalnie wobec własnego państwa, to tym łatwiej do konkursu przystąpili różni sympatycy, obserwatorzy i neutralni komentatorzy. I zaczęła się jazda. Zaczęła się zresztą, zanim osłabło uderzenie z zewnątrz, co jest po prostu przedziwne.
Akty nielojalności wobec własnego państwa były nie do wyobrażenia w II Rzeczypospolitej, a wręcz wykluczone jeśli chodzi o służbę publiczną, gdy chodziło o zewnętrzne zagrożenie. I to znacznie mniejsze niż zagrożenie bolszewicką nawałą w 1920 r. Wtedy jedynymi zdrajcami sprawy polskiej byli bolszewicy służący Sowietom, choć wywodzący się z Polski, żeby wspomnieć bohaterów opowiadania Stefana Żeromskiego „Na probostwie w Wyszkowie” – Feliksa Dzierżyńskiego, Juliana Marchlewskiego, Feliksa Kona i Edwarda Próchniaka. Zewnętrzne zagrożenie jednoczyło w II RP nawet największych przeciwników (oczywiście poza obcymi agenturami). Nie do wyobrażenia są też takie akty nielojalności w obliczu ataków z zewnątrz we współczesnych Niemczech czy Francji. Tam nie tylko ludzie służby publicznej są lojalni, ale też ogromna większość dziennikarzy i komentatorów, przedstawiciele nauki i kultury - przynajmniej ci z głównych mediów i ośrodków wpływających na opinię publiczną. Tam „patriotyczne minimum” jest czymś oczywistym, nawet nie wymagającym jakiejkolwiek kodyfikacji. Ono było także niepisane, choć przestrzegane w II Rzeczypospolitej.
To, że groźny wirus nielojalności wobec własnego państwa zainfekował opozycję oraz zawodowych donosicieli z mediów, uczelni, instytucji kultury czy niezrzeszonych twórców już dawno przestało dziwić. Choć to oczywiście obrzydliwe, bo przypomina zachowanie niektórych obywateli I Rzeczypospolitej wobec namiestnika carycy Katarzyny II – ambasadora, księcia, generała-feldmarszałka Nikołaja Repnina (urzędującego w Warszawie w latach 1763-1769). Dziwi, że ten wirus zainfekował część ludzi ze służby publicznej oraz sympatyków (przynajmniej deklaratywnie) dobrej zmiany. Tym bardziej dziwi, że to ich zachowanie nie tylko rzuca się w oczy, lecz może zostać wykorzystane przeciwko Polsce w kampaniach, które przecież tylko się wyciszyły, ale nie wygasły. Zadziwiające jest jeszcze to, że ci katoni ostatniej minuty czerpią jakąś masochistyczną przyjemność z tego, co robią. Część pewnie ma jakieś prywatne interesy, część kompleksy, inni nie wytrzymują napięcia lub chcą się komuś podlizać. Ale generalnie takie zachowanie jest jednak pewnym fenomenem, tym bardziej na tle zagranicy czy II RP. Coś jest nie tak z polskimi elitami, także tymi identyfikującymi się z obozem dobrej zmiany. A najbardziej nie tak wygląda pewne zapamiętanie i ukontentowanie w dziele demaskowania i piętnowania tego, co w obliczu zewnętrznego zagrożenia ani nie jest najważniejsze, ani uzasadnione. I nie zachęcam w ten sposób do żadnej cenzury, autocenzury czy ograniczenia wolności słowa. Zachęcam wyłącznie do odpowiedzialności i przestrzegania „patriotycznego minimum”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/381979-czy-czesc-zwolennikow-dobrej-zmiany-zainfekowal-grozny-wirus-nielojalnosci-wobec-wlasnego-panstwa
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.