To już koniec. Martin Schulz, nie będzie szefem niemieckiej dyplomacji, ani szefem socjaldemokratów, ani nawet ministrem w nowym rządzie CDU/CSU-SPD po powyborczym liftingu.
Można rzec, ten były piłkarz wioskowego klubu, który śnił kiedyś o karierze na zielonej trawie, ostatecznie wylądował na zielonej trawce. Sam zakiwał się na polityczną śmierć. Nie ma co się martwić, emeryturę będzie miał, że ho, ho, bądź co bądź, zanim zamarzyło mu się szefostwo w rządzie Niemiec, był szefem europarlamentu. A było tak: gdy z powodu kontuzji prysły jak bańka mydlana jego stadionowe plany i równie kiepsko wyglądała jego zawodowa przyszłość, trochę się rozpił. Nie miał nawet świadectwa maturalnego, a jedynie zaświadczenie o odbyciu kursu na sprzedawcę książek. Rękę podała mu partia. Został burmistrzem małego miasteczka, a potem - siup!, europosłem i, w wyniku frakcyjnych uzgodnień, przewodniczącym europarlamentu. Gdy kończył się jego czas na tym stanowisku, a nie był lubiany w kręgach brukselsko-strasburskich i w wielu stolicach Europy, uknuł spisek w SPD przeciw szefowi „socis” Sigmarowi Gabrielowi, który de facto zdążył wyrazić gotowość do startu w ubiegłorocznych, wrześniowych wyborach przeciw kanclerz Angeli Merkel. W efekcie intryg Schulza Gabriel zrezygnował. I mądrze zrobił, bo dziś świętuje swój triumf…
Na co liczyli towarzysze z SPD stawiając na Schulza? Na to, że wyszczekany, były szef europarlamentu zagrzmi donioślej w kampanii wyborczej i zagoni Merkel do rogu. Pudło! „Socis” pod jego przewodnictwem ponieśli w wyborach totalną porażkę. Co więcej, z tygodnia na tydzień ich notowania leciały na łeb i szyję. Schulz ogłosił z bólem brzucha, że SPD „przechodzi do opozycji”, nie zrobił tego jednak z własnej woli lecz pod presją partyjnego kolektywu, skupionego wokół Andrei Nahles, jeszcze bardziej czerwonej od czerwonego Schulza. Dla niego usadowienie SPD w ławach opozycji byłoby najgorszym wariantem, natomiast ponowne utworzenie koalicji rządowej z chadekami dawało Schulzowi szansę na, po pierwsze, wystąpienie w roli głównego negocjatora, po drugie - na uzyskanie stanowiska ministra, a konkretnie szefa niemieckiej dyplomacji, co jeszcze wczoraj wydawało się osiągniętym przez niego celem.
I znów pudło! Wprawdzie Schulz zdołał, acz nie bez wielkich oporów, przekonać towarzyszy do kontynuacji rządów SPD z CDU/CSU, jednak szeregi partyjne mają po dziurki w nosie jego nieudacznego przewodnictwa, wybujałych, osobistych aspiracji i w ogóle, bo człowiek to wyjątkowo niesympatyczny. A, że cel wydawał się osiągnięty, dla udobruchania członków zarządu i partyjnych dołów Schulz ogłosił, iż zrzeka się kierownictwa w SPD, łaskawie nawet wskazał następczynię na swoje miejsce, towarzyszkę Nahles. Wcześniej, tuż po klęsce wyborczej, „czerwona Andrea” została szefową frakcji SPD w Bundestagu. Schulz liczył, że będzie miał spokój, że wilk syty o owca cała… Ale się przeliczył. Partia z zadowoleniem przyjęła jego „dobrowolną rezygnację” z przewodnictwa, a następnie - bęc!, wystąpiła przeciw jego wynegocjowanej już kandydaturze na szefa niemieckiej dyplomacji…
W tym wewnętrznym buncie niemałą rolę odegrali właśnie urażony Sigmar Gabriel, który nie zapomniał Schulzowi jego wcześniejszych intryg, oraz Andrea Nahles.
Pozbycie się Schulza było powodowane także tym, że umowę koalicyjną z CDU/CSU muszą jeszcze zatwierdzić (4 marca) szarzy towarzysze z SPD; jeśli tego nie zrobią, w Niemczech dojdzie do wyborczej powtórki. A szanse „socis” na dobry wynik są jeszcze mniejsze niż we wrześniu ubiegłego roku.
Schulz schodzi ze sceny pokonany. W odruchu urażonej ambicji stwierdził jedynie, że nie będzie się ubiegał i rezygnuje z wszelkich stanowisk w przyszłym rządzie. Tu, że się pochwalę, ostatecznie wyszło na moje. Przepowiadałem bowiem, że - zanim Schulz straci czy zrezygnuje z przewodnictwa w SPD - dla przetrwania na politycznym świeczniku doprowadzi do powstania koalicji przegranych, w której obejmie jeden z resortów. Wykluczałem powierzenie mu przez Merkel szefostwa w MSZ, bo do tej roli ten – jak nazywano go w brukselskich kuluarach - „bulterier”, konfliktowy i niezdolny do żadnych kompromistów, nadawał się jak wół do karety. Nie wspomnę już o jego pomysłach rychłego przekształcenia eurowspólnoty w „Stany Zjednoczone Europy”, czy o szczerej awersji kanclerz Merkel do tego niesympatycznego typa. Po pierwszych informacjach, że Schulz będzie jednak ministrem spraw zagranicznych przyznałem się, że nie zakładałem aż tak wielkich ustępstw CDU/CSU i samej Merkel wobec SPD i je przewodniczącego.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Mój horoskop dla „bulteriera” w roli nowego szefa niemieckiej dyplomacji i starej-nowej koalicji CDU/CSU z SPD
Ale koniec z końcem moje przewidywania okazały się trafne.
Rozdział z ministrem spraw zagranicznych in spe Schulzem, którym był przez kilkanaście godzin, został zamknięty. I to jest dobra wiadomości zarówno dla Polski, dla krajów Grupy Wyszehradzkiej, jak i dla całej Unii Europejskiej.
O tym, jak zostało przyjęte przez samych Niemców jego wymuszone zrzeczenie się rządowych stanowisk świadczy najlepiej tytuł komentarza Deutsche Welle, pióra szefowej Redakcji Polityki i Społeczeństwa Kathariny Kroll: „Za późno, Martinie Schulzu!”. Jak skwitowała, Schulz odchodzi jako ten, który „zaszkodził wiarygodności” niemieckich polityków.
Co dalej? Starzy-nowi koalicjanci z CDU/CSU-SPD zapisali w umowie, jako jeden z głównych celów na wspólne rządy, „stosunki partnerskie z Polską”. Czy zadba o nie urzędujący dziś jeszcze Sigmar Gabriel, który zachowa to stanowisko? Ta sprawa jest jeszcze otwarta, ale ma spore szansę na prolongatę. Jeśli tak, ocieplenie schłodzonego ostatnio klimatu pomiędzy Berlinem i Warszawą będzie łatwiejsze, co nie znaczy, łatwe. Gabriel ma jednoznaczne podejście do historii, nie usiłuje dokonywać jej relatywizacji, jak podkreśla, to Niemcy byli sprawcami holokaustu i nie istniały żadne „polskie obozy zagłady”, jednakże - bez umniejszania znaczenia kwestii propagandowego przypisywania nam w samych Niemczech i w świecie rzekomej współwiny za ludobójstwo, co leżało u podstaw już podpisanej przez prezydenta RP ustawy o IPN - liczy się teraźniejszość i przyszłość, a minister Gabriel należy np. do orędowników rozbudowy rosyjsko-niemieckiej pępowiny gazowej Nord Stream 2.
W każdym razie, z Gabrielem, jako szefem MSZ, będzie nam bliżej jak dalej do porozumienia z Niemcami. Acz na razie umowa koalicyjna to tylko papier, zarysowuje się wola podjęcia dialogu przez Niemcy z Polską, rządzoną przez tak nielubiane za Odrą Prawo i Sprawiedliwość.
To już postęp. Nie róbmy jednak drugiego kroku przed pierwszym. Nasi zachodni sąsiedzi, których w polityce cechuje realizm i pragmatyzm, zdają sobie sprawę, że w przewidywalnym czasie popularna w Niemczech i dotąd wspierana, spolegliwa Platforma Obywatelska nie ma co marzyć o odzyskaniu władzy. Mają też tę świadomość, że rząd PiS nie będzie zadowalał się blichtrem poklepywania po ramionach na użytek fotografów, że nie mają co liczyć na „hołdy berlińskie”. I to jest dobra wiadomość przed zaplanowanym spotkaniem premiera Mateusza Morawieckiego z kanclerz Merkel. Reszta wyjdzie w praniu…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/380868-koniec-bulteriera-schulza-to-jest-dobra-wiadomosc-dla-polski-grupy-wyszehradzkiej-oraz-calej-ue-i-co-dalej