Z konfliktem polsko-izraelskim wiąże się co najmniej pięć lekcji. Lekcji na przyszłość.
Większość z nich wynika z realizmu i pragmatyzmu. I wskazuje na pilną potrzebę demitologizacji. Nasza polityka, szczególnie ta zagraniczna całkiem bezkrytycznie kierowała się mitami. A jednym z najsilniejszych był w III RP mit Giedroycia (a właściwie Giedroycia-Mieroszewskiego) w polityce wschodniej. W efekcie ulegania temu mitowi wiele rządów III RP uwierzyło w jakąś niebywałą historyczną misję, jaką Polska ma do odegrania wobec Ukrainy i w mniejszym stopniu wobec Białorusi, nawet gdyby to było sprzeczne z naszymi narodowymi interesami. Równie silny był mit Mazowieckiego (właściwie Mazowieckiego-Geremka-Bartoszewskiego) w polityce zachodniej, szczególnie w relacjach polsko-niemieckich. Ten mit, czyli swego rodzaju przymus szybkiego pojednania sprawił, że słabo zadbaliśmy o nasze interesy w traktacie polsko-niemieckim z 17 czerwca 1991 r., co bardzo się odbija przede wszystkim na polskiej mniejszości w Niemczech oraz na kwestii reparacji wojennych od Niemiec. Na poziomie metapolityki najsilniejszym mitem był ten o pojednaniu. Nikt rozsądny nie kwestionuje potrzeby pojednania z różnymi narodami, jednak to nie może być oparte na pozorach i mitach właśnie, bowiem wówczas pojednanie nie ma realnych podstaw i nie odbywa się w ważnych obszarach. Lepsze są mniejsze czy wolniejsze postępy w pojednaniu, niż jego kompletna fikcja albo sprowadzenie do mało znaczących gestów czy na boczne tory.
Pierwsza lekcja jest taka, że w relacjach międzynarodowych najbardziej liczy się bieżący rachunek. Używając kategorii bankowych można powiedzieć, że lokaty długoterminowe nie mają większego znaczenia. Liczy się przede wszystkim to, co jest teraz, czyli bieżące wpłaty i wypłaty.
Przez dekady żyliśmy złudzeniami, że istnieje jakiś długoterminowy kapitał, mozolnie wypracowywany, który chroni przed wstrząsami, jest buforem bezpieczeństwa. Zachowanie premiera Izraela Benjamina Netanjahu, izraelskich polityków oraz mediów dowodzi, że kapitał się nie liczy, a bufor nie działa. A można nawet przypuszczać, że złudzenia na temat tego kapitału i bufora wywierały realne skutki w polskiej polityce zagranicznej, bo nasze władze sądziły, iż to będzie procentować. Okazało się, że znacznie bliższa prawdy jest brytyjska filozofia uprawiania polityki zagranicznej, szczególnie wymowna w wypadku premiera Winstona Churchilla. Zero złudzeń, zero sentymentalizmu, prymat własnego interesu i odwoływanie się do przeszłości tylko wtedy, kiedy to może być skuteczne i korzystne. Oczywiście ideały są ważne, ale tylko sprowadzone na ziemię, oderwane od naiwności i myślenia życzeniowego. I oderwane od kompleksów, gdyż naiwny idealizm często wynika z kompleksów oraz oczekiwania, że je przykryje, a przynajmniej zagwarantuje dobre traktowanie mimo poczucia niższości. Nauka na przyszłość jest taka, że trzeba się skupić na bieżących celach i zasobach, i nie marnować aktywów (szeroko rozumianych) zamrażając je w „kapitale przeszłości” i „inwestycjach w przyszłość”.
Druga lekcja oznacza wyzbycie się potrzeby uszczęśliwiania innych własnym kosztem. I oczekiwania, że ten naiwny altruizm będzie procentował wzajemnością.
Potrzeba uszczęśliwiania innych wynika przede wszystkim z kompleksu niższości. Jeśli innych uszczęśliwiamy bądź im się podlizujemy, mamy nadzieję na przymknięcie oka na nasze niedostatki (rzeczywiste i urojone) oraz zapamiętanie nam takich gestów. Rzeczywistość jest niestety brutalna i uszczęśliwiacze są traktowani jak „jelenie”, które bardzo łatwo można wykorzystać do własnych celów. Tym bardziej, gdy tym „jeleniom” jako nagroda wystarczają już nawet nie paciorki, lecz zwykłe poklepanie po plecach. Uszczęśliwianie ma jeszcze tę negatywna cechę, że jest przez uszczęśliwianych traktowane jako oznaka słabości. I bezwzględnie wykorzystywane. Najlepszym tego przykładem jest uszczęśliwianie przez Polskę Ukrainy, wiążące się też z niebagatelnymi wydatkami i pożyczkami (z mglistą perspektywą zwrotu). Efektem są liczne nieprzyjazne gesty wobec Polski, kompletnie nie licząca się z nami polityka historyczna oraz otwarty flirt z Niemcami. Przestańmy uszczęśliwiać innych, a zajmijmy się tym, co ważne do Polski i Polaków. Jeśli ktoś będzie nas potrzebował, sam się o to zwróci i nie będzie się to odbywać „za bezdurno”.
Trzecia lekcja polega na tym, żeby nie przeceniać w polityce przyjaźni, choć ona jest oczywiście ważna. Tyle tylko, że w polityce (i znowu Brytyjczycy są tu mistrzami) wysoko ponad przyjaźnią są interesy.
Przez dekady żyliśmy złudzeniami o przyjaźni, tylko niewiele z tego wynikało. Mówiąc cynicznie, w relacjach międzynarodowych najlepsza jest przyjaźń w pełni skomercjalizowana, czyli opierająca się na interesach. Świetną lekcję na ten temat dają nam Niemcy, którzy przyjaźń praktycznie całkowicie skomercjalizowali, czyli sobie kupili. W efekcie na przykład w Izraelu Niemcy, sprawcy bezprzykładnej zbrodni na Żydach, czyli Holokaustu, są uważani za bliskich przyjaciół. W przeciwieństwie do Polaków. Będąc w Izraelu tę różnicę w traktowaniu Niemców i Polaków widać na każdym kroku, a przeszłość nie ma tu większego znaczenia. Tradycyjne przyjaźnie trzeba podtrzymywać, lecz ich praktyczne znaczenie jest w polityce międzynarodowej niewielkie. Znacznie ważniejsze i trwalsze są te przyjaźnie, które wynikają z korzyści. Na przyszłość byłoby lepiej, gdybyśmy liczyli na tych, którzy mają interes w byciu przyjaciółmi Polski, niż gdyby miało to wynikać z bezinteresowności. W polityce międzynarodowej bezinteresowności praktycznie nie ma.
Czarta lekcja wiąże się z tym, że w realnej polityce argument siły znacznie częściej wygrywa, niż siła argumentów. A właściwie wygrywa zawsze (przynajmniej w ważnych konfrontacjach).
Przykład Turcji dowodzi, że jeśli się nie ma bardzo silnej i nowoczesnej gospodarki (choć Turcja i na tym polu robi szybkie postępy), to trzeba mieć silną armię. Ponad półmilionowa armia turecka jest drugą po amerykańskiej armią NATO. I posiadanie takiej armii sprawia, że prezydentowi Recepowi Erdoganowi uchodzi bez porównania więcej, niż gdyby nie miał za plecami potężnych sił zbrojnych. Erdogan zrobił co chciał z opozycją, wsadził dziesiątki tysięcy ludzi do więzień po „dziwnym” puczu, wielokrotnie naginał prawo i konstytucję, lecz nikt poważny nie odważył się Turcji za to ukarać. Nie twierdzę w ten sposób, że silna armia służy do bezkarnego łamania prawa i ograniczania demokracji, lecz uzmysławiam tylko, że inne kraje i organizacje międzynarodowe znacznie bardziej liczą się z tymi państwami, które mają silne armie, niż z mającymi słabe zaplecze militarne. Ta zasada sprawdza się także w najbardziej demokratycznych państwach. Polska powinna więc bardzo konsekwentnie budować silną armię i co najmniej 250-tysięczną armię i zrobić wszystko, żeby przystąpić do programu współdzielenia broni jądrowej (NATO Nuclear Sharing). Umieszczenie na polskim terytorium natowskiej broni jądrowej zdecydowanie poprawi nasze zewnętrzne bezpieczeństwo.
Piąta lekcja wiąże się z szeroko rozumianą kulturą, do której zaliczam również politykę historyczną.
Także podczas kryzysu polsko-izraelskiego przekonaliśmy się, że nasza narracja historyczna, również ta bazująca na kulturze, szczególnie kulturze popularnej, oraz ta obecna w mediach, po raz kolejny przegrywa z izraelską czy niemiecką. Polska racja i narracja bardzo słabo się przebijają za granicą. Przede wszystkim z powodu dziesięcioleci uprawiania polskimi rękami polityki czy też pedagogiki wstydu. Ona utwierdziła zachodnie społeczeństwa, że skoro Polacy taką pedagogikę wstydu uprawiają, widocznie mają wiele na sumieniu. Tym bardziej że w zachodnich mediach pedagogikę wstydu przedstawiają znani politycy, filmowcy, pisarze, naukowcy, aktorzy, dziennikarze. Ale ważna jest też praktyczna nieobecność polskiej narracji w światowej kulturze czy szerzej publicznej debacie. To wymaga powołania wielu instytucji i sporych nakładów, ale to konieczność. A i tak będzie trudno, bo kosztująca wiele miliardów euro niemiecka narracja (często wspierana przez tę z Hollywood) już utkwiła w głowach milionów ludzi na świecie. Szybko można sprawić, żeby publiczne pieniądze nie zasilały żadnych projektów (przede wszystkim kulturalnych) wykorzystywanych w pedagogice wstydu, wpisujących się w niepolską narrację, ułatwiających ataki na Polskę. Państwo musi dbać o swoje dobre imię. Nie ma to nic wspólnego z wolnością słowa czy wypowiedzi artystycznej bądź naukowego dyskursu. Nie ma mowy o ograniczaniu czegokolwiek, a tylko o odmowie finansowania z budżetu państwa. Za prywatne pieniądze mogą różne „dzieła” powstawać do woli, a skoro są takie genialne, jak się o nich mówi, same się przebiją i poradzą sobie na rynku. Państwo nie może pluć sobie w twarz.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/379749-piec-lekcji-dla-polski-czego-nas-nauczyl-polsko-izraelski-konflikt