Niedawny sondaż Ifop dał do zrozumienia, że Francuzi nie wierzą mediom. Połowa społeczeństwa jest przekonana, że „podmiana populacji” stanowi niepodważalny fakt. Ta idea - wyszydzana przez główny nurt jako teoria spiskowa albo dziwactwo skrajnej prawicy - wymyślona przez pisarza Renaud Camus, odpowiada dokładnie odczuciom narodu. Jest on zdania, że elity polityczne, intelektualne i medialne wdrażają projekt, który ma na celu wypłukanie Francji z jej rdzennych mieszkańców i zastąpienie ich przez obcych. Echem tego przeświadczenia są inne badania opinii, z których wynika, że dwie trzecie Francuzów uważa, iż obecne prawo imigracyjne tylko potęguje to zjawisko. Macron, jak zwykle, postanowił więc zamarkować stanowczość i udał się do Calais.
Prezydent V Republiki nie szuka jednak skutecznych odpowiedzi, wysila się tylko w jednym kierunku: podobać się wszystkim. Uznał, że musi dogodzić tym, którzy czują się niepewnie w swoim kraju; obiecał, strojąc groźne miny, że nie pozwoli na odtworzenie się „dżungli”. Zrugał organizacje pozarządowe wspierające migrantów za to, że sugerują przybyszom, iż we Francji czeka ich raj na ziemi. Ta surowość, całkowicie sfingowana, ściągnęła na niego piorunującą krytykę liberalnych mediów. Polityka francuska od trzech dekad dusi się w gorsecie moralnym narzuconym przez lewicę. Każda próba ograniczenia strumienia migracji spotyka się z oskarżeniami – z prawdziwym wyciem – że to nieludzkie i okrutne. Skoro tylko jakiś polityk zamierzy powstrzymać ten ludzki napór, dziennikarze podnoszą raban. Sytuacja powtórzyła się, na Macrona posypały się wyzwiska, mówiono, że to „łze-humanista” pozbawiony ludzkich odruchów, ogłoszono, iż jest gorszy niż sam Sarkozy. Oburzeniu nie było końca, część lewicy gotowa była przyznać, że we Pałacu Elizejskim zasiada przedstawiciel twardej prawicy.
W tym szaleństwie jest jednak metoda. Wywieranie nacisku ma wyraźny cel: zmusić Macrona, aby brnął dalej w politykę rozpuszczania Francji w tyglu arabsko-afrykańskim. Trybunał politycznej poprawności postawił prezydenta w stan oskarżenia z powodu ustawy, której treści, prócz jakichś strzępów, jeszcze nie znamy. Tygodnik „Le Nouvel Observateur” dał już okładkę z twarzą głowy państwa otoczoną drutem kolczastym i podpisem „witamy w kraju praw człowieka”.
Opinia publiczna bije na alarm, bo nowe prawo ma być radykalnie antyimigracyjne. Nie ma w tym drobiny prawdy, przeciwnie, procedury przyznawania azylu staną się szybsze. Jedyne, co bruździ liberałom, to że ci, którzy nie otrzymają statusu azylantów, zostaną odesłani tam, skąd przyszli. Demograf Michèle Tribalat zaznacza, że w stosunku do polityki poprzedników nie zmieni się nic – fala migrantów nadal będzie wlewać się do Francji.
Lewica niszczy pojęcia, to znana sprawa. Kiedyś o azyl starali się działacze polityczni prześladowani przez rodzime władze, uciekający przed represjami. Dzisiaj każdy imigrant wypełnia formularz, w którym wskazuje, że jest gnębiony we własnym kraju, więc należy mu się miejsce we Francji. Inny powód, często widniejący na podaniach, to homoseksualizm, czuły punkt Zachodu. Mamy do czynienia z wielkim napływem rzekomych homoseksualistów z krajów arabskich i afrykańskich. Niektóre państwa postanowiły sprawdzać przy pomocy badań psychologicznych, czy rzeczywiście dają schronienie homoseksualistom, której to procedury zabronił już Europejski Trybunał Praw Człowieka. Lewica nie chce słyszeć o rozróżnieniu na uchodźców ekonomicznych i politycznych. Przyjmuje tylko jedną płaszczyznę dyskusji, własną. Jej stanowisko jest proste: azyl dla wszystkich.
Francuski establishment głęboko wierzy, że fali migrantów nie da się zatrzymać. Trzeba ją traktować jak zjawisko naturalne, jak nawałnicę albo powódź, radzić sobie z nią jak leci. Z roku na rok spada liczba imigrantów usuniętych z kraju, ich napływ ulega zaś wzmożeniu. Jego natężenie sprawia, że co roku Francja przyjmuje tyle ludzi, ile wynosi populacja Bordeaux (w minionym roku pozwolenie na legalny pobyt otrzymało 262 000 przybyszy) – stabilność państwa, który wchłania takie ilości obcych, jest z konieczności chwiejna.
Tragedia polega na tym, że Francja wyłupiła sobie oczy. Prawo zakazuje zbierać dane dotyczące pochodzenia etnicznego. Faktyczny obraz sytuacji nigdy nie będzie pełny, trzeba go rekonstruować z okruchów. Każdą próbę wszczęcia dyskusji o tym, że należy takie informacje gromadzić, dławi się szybko krzykiem – to praktyki godne reżimu Vichy. Ci, którym nie brak odwagi, zestawiają pieczołowicie dane, aby uzyskać jakiś pogląd na to, co dzieje się z ich ojczyzną. Myśliciele przyszłości, jeśli za kilka pokoleń znajdą się jeszcze ludzie, którzy będą rozmyślać nad historią narodów europejskich, będą może wskazywać na ten fakt, na to dobrowolne oślepienie, jako na uderzającą oznakę konania.
Jedną z oznak opłakanego położenia Francji stanowią skargi służb. Dowiadujemy się z nich, że sędziowie unieważniają procedury odsyłania nielegalnych uchodźców, konsulaty przeciągają w nieskończoność formalności związane z ustaleniem tożsamości migrantów nieposiadających żadnych papierów. Służby graniczne są przeciążone, mają za mało funkcjonariuszy, brakuje im sprzętu. Przede wszystkim czują jednak, że nie ma woli politycznej, by je wesprzeć. W tych newralgicznych punktach państwo francuskie przypomina państwo upadłe.
Na marginesie kontrowersji wokół nowej ustawy wyszła kwestia powrotu dżihadystów z Syrii. David Thomson wydał książkę opartą o dziesiątki rozmów z muzułmanami, francuskimi obywatelami walczącymi w szeregach Państwa Islamskiego. Nie występuje jednak w mediach, nie tylko ze względu na zaporę politycznej poprawności, ale z powodu gróźb kierowanych pod swoim adresem. Musiał opuścić kraj. Z jego reportażu wyłania się następujący obraz: muzułmanie wracający do Francji są rozczarowani Państwem Islamskim, lecz nie mają sobie nic do zarzucenia. Pracują jako taksówkarze, kierowcy uber, rozwożą jedzenie, niektórzy nawet zatrudnieni są w policji, jak pisze autor. Ośrodki deradykalizacji, pomysł rządu Hollande’a, to kompletny niewypał. Thomson opisuje przypadek muzułmanki, która trafiła do jednej z takich placówek. Gdy telewizja odwiedziła to centrum, a kobieta pochwaliła się, że wybito jej z głowy świętą wojnę, puszczono ją wolno. Wróciła natychmiast do Syrii. Reportaż Thomsona nie wywołał oddźwięku we Francji. Trzech adwokatów, Marie Dosé, William Bourdon i Martin Pradel, skarży własne państwo za to, że nie chce przyjąć z powrotem swoich obywateli. Świetny przykład, jak prawo idzie na wspak interesowi narodowemu.
W całym tym rwetesie po wystąpieniu Macrona jego zwolennicy przywołali wywiad z François Mitterandem. Ówczesny prezydent socjalistów postawił sprawę bez ogródek: zero tolerancji dla nielegalnej imigracji. Podkreślmy raz jeszcze, takich słów używał prezydent lewicy. Dzisiaj musiałby się tłumaczyć przed medialną inkwizycją z rasizmu i ksenofobii.
Należy z tego zamieszania wyciągnąć dwie lekcje. Po pierwsze, że polityczna poprawność idzie jak burza (przykład Mitteranda). Zanim się obejrzymy, będziemy mieli zakneblowane usta. Po drugie, społeczność muzułmańska we Francji rosła po cichu i nie sprawiała problemów. Do czasu. Była bombą z opóźnionym zapłonem – wystarczyło, że radykalna ideologia rozwinęła się z tych zalążków, które w islamie tkwią od wieków, i wkrótce ogarnęła szerokie masy. Trzeba liczyć się z tym, że gdy mniejszość przeradza się w równoległe społeczeństwo, wystarczy iskra. Żadne względy ekonomiczne, żadne doraźne korzyści gospodarcze, nie mogą nam przesłonić tego faktu. Przyszłość narodu jest ważniejsza niż PKB.
-
Nie zapomnij kupić nowego numeru największego konserwatywnego tygodnika opinii w Polsce - „Sieci”, w sprzedaży od 22 stycznia br., także w formie e-wydania na http://www.wsieci.pl/prenumerata.html.
Zapraszamy też do subskrypcji tygodnika w Sieci Przyjaciół – www.siecprzyjaciol.pl.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/378894-macron-i-podmiana-populacji
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.