Z pewnością mapa politycznej pogody zanotowała w ostatnich tygodniach pewną odwilż, choć na razie niewielka to zmiana. Mowa oczywiście o próbie zmniejszenia napięcia między Warszawą a Brukselą, a zwłaszcza unijnymi urzędnikami. Mówi się o tym w kuluarach, a tezy o pewnym „nowym otwarciu” stawiają oficjalnie najważniejsi politycy Prawa i Sprawiedliwości. Symbolem tej ofensywy dyplomatycznej są nowe nazwiska reprezentujące polski rząd za granicą (Morawiecki, Czaputowicz), ale była ona przewidziana wcześniej, jeszcze dla duetu Szydło-Waszczykowski. Trochę niesprawiedliwie ustawia się tych ostatnich jako „złych policjantów” w przeciwieństwie do nowych rozdających karty. Ale taka jest polityka.
I choć oczywiście o pozytywnych efektach będziemy mogli mówić dopiero po dłuższym czasie (i w oparciu o konkrety - lub ich brak), to pierwsze jaskółki pozwalają ma mały optymizm. A już na pewno przynajmniej ten na krótką metę. Niezależnie od politycznego tła, trzeba zastanowić się, jak chcemy wykorzystać tę polityczną ofensywę (poza oczywistym stwierdzeniem jak próba blokady procedury KE wobec Polski) i jak chcemy ją rozwijać.
Może to dobry moment, by na stół wrócił pomysł dotyczący zgłoszenia Prawa i Sprawiedliwości do Europejskiej Partii Ludowej. Kilkanaście miesięcy temu w wywiadzie dla Piotra Zaremby (na łamach „Sieci”) postulat zgłosił Ryszard Czarnecki, ale wtedy nie było politycznej koniunktury do jego realizacji. Dziś jest inaczej - przynajmniej z kilku powodów, przy czym „nowe otwarcie” polskiej polityki zagranicznej to tylko jeden z nich.
Często w refleksjach nad polską dyplomacją ostatnich dwóch lat przywołuje się przykład Viktora Orbana. Węgierski premier występuje w tych scenariuszach jako wzór kogoś, kto potrafi umiejętnie lawirować na salonach europejskich, grać na kilku fortepianach równocześnie, a przy tym bardzo często ugrać to, co ma do ugrania. Jednym z narzędzi, jakie Orban ma w ręce jest przynależność jego partii (Fidesz) do Europejskiej Partii Ludowej. I nadzwyczajnie ciepłe relacje z bawarską CSU.
Jak to przekłada się na konkrety? Odsyłam choćby do interesującej analizy Ośrodka Studiów Wschodnich, w której czytamy:
Bliskie stosunki Fideszu z CSU rozwijały się w ostatnich latach pomimo formułowanych od 2010 roku przez niemiecki rząd (z udziałem CSU) zarzutów o naruszanie na Węgrzech standardów demokratycznych. Pogłębieniu współpracy obu partii w 2015 roku służyły podobieństwa w restrykcyjnym podejściu do kryzysu migracyjnego. Dzięki temu premier Orbán mógł w krajowej debacie argumentować, że Niemcy nie są jednolite w krytyce jego rozwiązań, a także wzmacniać swoją pozycję wobec kanclerz Angeli Merkel, pokazując, że ma sojuszników w jej własnym obozie. Współpraca z CSU wzmacnia również pozycję Fideszu w Europejskiej Partii Ludowej, w której czołową rolę odgrywa CDU/CSU, a która wielokrotnie była „parasolem ochronnym” dla Fideszu w sporach na forum UE.
No dobrze, powie ktoś nie bez racji - ale Orban ma swoje deale z Moskwą i to również dlatego jest traktowany w Brukseli inaczej niż Warszawa. Tak z pewnością jest, ale parasol ochronny rozłożony przez kierownictwo EPP na pewno jest użyteczny. To właśnie na przykładzie takich kwestii rozstrzyga się umiejętność gry na wielu fortepianach.
Przykład Węgier to jednak nie wszystko. Jest jeszcze czysty, wręcz techniczny pragmatyzm, który każe zastanowić się, jak będzie wyglądała frakcja ECR (do której dziś należy PiS) po Brexicie, a więc i opuszczeniu Parlamentu Europejskiego przez brytyjskich torysów. Utrzymanie de facto mikroskopijnej partii w ramach Parlamentu Europejskiego będzie pozbawieniem się - na własne życzenie - możliwości większego wpływu na forum unijnym. Oczywiście, że wiele decyzji - jak wskazał w ostatnim wywiadzie prof. Cichocki - zapada poza instytucjami i przynależność do EPP czy ECR to sprawa wtórna. Nawet jeśli tak jest, to i we wtórne rzeczy warto inwestować.
Nikt nie wie, jak silna będzie reprezentacja Europejskiej Partii Ludowej po najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego (wiele z ugrupowań, które wchodzi w skład EPP może utracić poparcie we własnych krajach), więc i tutaj furtka dla PiS byłaby otwarta szerzej niż zwykle. Tym bardziej, że Prawo i Sprawiedliwość już raz zgłaszało akces do Europejskiej Partii Ludowej; tuż przed wejściem Polski do UE. We wrześniu 2003 roku Jarosław Kaczyński ogłosił jednak, że nie można wejść we wspólny projekt z „partią która popiera obecny projekt Traktatu Konstytucyjnego i której niektórzy członkowie popierają Erikę Steinbach”. Tyle, że to już odległa historia. Po piętnastu latach sprawy wyglądają inaczej.
Są i dość oczywiste minusy takiej decyzji, choćby wizerunkowe - bo w jednej „rodzinie” (choć to kiepskie określenie) politycznej politycy PiS musieliby siedzieć ramię w ramię z politykami PO czy PSL. Ale gdyby na szali były realne polskie interesy, to można jednak gra warta byłaby świeczki?
Rzecz jasna nie rozwiąże to wszystkich, ani nawet większości wyzwań i problemów, jakie stoją przed polską dyplomacją. Tym bardziej, że te zadania niezwykle szybko zmieniają się - walka o kształt kolejnego budżetu unijnego jest czymś znacząco innym niż jeszcze kilka lat temu. Inna jest pozycja Angeli Merkel (również w samych Niemczech), inne problemy będzie miała UE w związku z Brexitem czy przyjętą polityką migracyjną. Wszystko to nie zniknie na pstryknięcie palcami po ewentualnym podpisie Jarosława Kaczyńskiego pod deklaracją członkostwa w EPP.
Jak mówił wspomniany wcześniej prof. Cichocki:
To wszystko są dla nas zagrożenia, ale można spróbować zamienić je w szanse. Tylko, że jest to trochę tak jak w starym dowcipie: żeby wygrać, trzeba kupić los na loterii.
Może jednak, koniec końców, powinniśmy podjąć tę grę? To na razie scenariusz dość odległy, do wyborów do PE pozostało sporo czasu, ale - kto wie - może to najlepszy moment, by mrugnąć okiem i rozpocząć takie nieformalne negocjacje, a przynajmniej rozmowę u nas, w kraju?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/377833-czy-naturalnym-krokiem-na-drodze-nowego-otwarcia-i-ofensywy-nie-powinna-byc-proba-akcesu-pis-do-epp