Powoli, cegła po cegle, kruszy się mur, za którym całą prawdę całą dobę przesłaniać miała narracja Frontu Jedności Przekazu. I dotyczy to wielu tematów: od polityki socjalnej minionych ekip rządowych przez pozycję Polski na arenie międzynarodowej aż po uprzywilejowany status nadzwyczajnych kast. Bo przecież te ostatnie nie obsiadły wyłącznie polskiego wymiaru sprawiedliwości, ale i wiele innych dziedzin życia. Także sferę mediów i kultury
Kto kształtował ją przez lata, uzurpując sobie prawo do tworzenia nie tylko sztuki, ale i narracji politycznej – zobaczyliśmy chociażby wczoraj. Oto aktor, kiedyś świetny, potem już tylko niezły, bo zakochany w sobie bez wzajemności, Krzysztof Pieczyński, trąbi na wszystkie strony świata, iż został pobity. Podobnie twierdzi ten, który miał go pobić. Krótko mówiąc: bójka, jakich wiele pod wiejskimi dyskotekami w „piąteczki” i „sobótki”.
Ale Pieczyński, przekonany najwyraźniej, że jest w tej sytuacji osobą uprzywilejowaną, postanawia zrobić z tego aferę polityczną. Już wcześniej wulgarnie obrażał katolików i ich Kościół, teraz twierdzi, że pobił go typowy „katolik, patriota”, jeden z tych, którzy „chcą nieść krzyż i chrystianizować Europę”. O islamie i jego ofiarach nawet się zająknie. Wiadomo – można nożem oberwać, albo i gorzej. Więc pluje na katolików.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: UJAWNIAMY. Krzysztof Pieczyński „oberwał za poglądy”? Bzdura! Zaatakował go chory człowiek, który boi się „czerwonych kurtek”
Czy człowiek, który wdał się z nim wczoraj w bójkę, był katolikiem? Nie wiemy. Podobno cierpi na zaburzenia psychiczne, co zresztą powinno dać Pieczyńskiemu do myślenia, bo i z jego psychiką nie jest chyba najlepiej. Każda przemoc jest fatalna, ale najśmieszniejsze w tej historii jest to, że Pieczyński dochodzi do wniosku, iż podłoże wyzwania go od „pedałów”, było związane z jego przekonaniami politycznymi i światopoglądowymi. Kiedy dochodzi do takiego wniosku? Po… kilku godzinach od zajścia. Namawiany przez skretyniałe w swej nienawiści wąskie grono lewackich nieudaczników. Tych samych, którzy ministra Jakiego i jego rodzinę obrzucają wyzwiskami tak strasznymi, że nawet ja, który widziałem wiele, odwracam wzrok, by nie zwrócić śniadania na klawiaturę. To ludzie całkowicie zbydlęceni, bezpańskie psy Internetu, których jedynym sensem życia jest nienawiść. To po ich namowach Pieczyński postanawia zrobić z przykrego zajścia sprawę „polityczną”. Żenada, panie komediancie.
Druga sprawa – wyrok rozgrzanego do czerwoności sędziego na pisarza Jacka Piekarę – za jego obraźliwy komentarz na Twitterze, dotyczący seksualno-aborcyjnych możliwości dziennikarki Doroty Wellman. Wpis, powtórzę, obraźliwy, choć nawet w jednej dziesiątej nie tak brutalny, jak opinie zwolenniczek „wolnej aborcji” o tych, którzy mają inne na ten temat zdanie. Sędzia skazuje Piekarę łącznie na zapłatę… pół miliona złotych, z czego zdecydowaną większość stanowią koszty przeprosin w dwóch dziennikach, w tym, a jakże, „Gazecie Wyborczej”. Dlaczego za twitterowy wpis Piekara ma przepraszać w organie Adama Michnika? Ano, dlatego, twierdzi sędzia, że on także „pisał o sprawie”. Mechanizm zatem jest prosty: Wellman woła „Wara od mojej macicy” i maszeruje w Czarnym Proteście, Piekara komentuje to ostro na Twitterze, „Wyborcza” podnosi krzyk, a w nagrodę dostanie (oby jednak nie) od pisarza ok. 370 tysięcy złotych.
Żeby było jeszcze straszniej – Piekara zawiadomienia procesowe otrzymywał pod adresem, pod którym nie mieszka. Nikt nigdy, jak twierdzi, nie pokwitował ich odbioru. Tuzy „salonowego” dziennikarstwa, jak Bartosz Węglarczyk, porównują tę sprawę z głośnym procesem Krystyna Pawłowicz vs. Tomasz Lis. Naczelny „Newsweeka” został wtedy skazany za nazwanie posłanki PiS „bulterierem Kaczyńskiego” - na zapłacenie 40 tys. złotych kary oraz opublikowanie przeprosin w zawiadywanym przez niego „Newsweeku”. Gołym okiem (o ile ktoś nie ma klapek na oczach) widać różnice, ale, na wszelki wypadek, powtórzę: tu 500 tys., tam 40 tys. Dość wspomnieć, że nawet tak zaciekle antypisowski komentator, jak Waldemar Kuczyński, nazywa ten wyrok „absolutnym skandalem”.
Czy coś mówią nam obie te sprawy o kulturalnej „elicie”, która pławi się w luksusach, jak pączki w maśle, ale wciąż jej mało? Która chce zdeptać każdego, kto stanie jej na drodze do skarbów jeszcze większych? Krystyna Janda obraziła się na PiS, bo kiedyś hojnie ją dotowało, ale potem przestało. Jerzy Stuhr zawsze mierzył rodaków swoją miarą mocno zakompleksionego „wodzireja”, syn wiernie mu towarzyszy. Danielowi Olbrychskiemu nie podoba się już nie tylko obecna władza, ale i – w ogóle – polskie społeczeństwo. Dorota Wellman na ekranie wystawia do całowania swoje półnagie cztery litery, ale chce innych uczyć moralności i kultury. Nie przy pomocy polemiki, transparentów i haseł ulicznych, już nie rzucając przekleństwami na „k…” na wizji, co często bywało jej udziałem – ale przy pomocy rozgrzanego sędziego. A sędzia liczy zapewne, że ktoś doceni jego zaangażowanie, bo przecież osobnik o nazwisku Tuleya po kilku takich wyrokach stał się ulubieńcem antypisowskich „salonów”.
Gdzie my żyjemy? Ano – w kraju, w którym nadzwyczajne kasty uwierzyły, że będą trzymać społeczeństwo za pysk „do końca świata i o jeden dzień dłużej”. Aż tu nagle, jak w „Makbecie”, las ruszył. I – moim skromnym zdaniem – już się nie zatrzyma. Cała reszta to tylko „kręta droga”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/377349-nadzwyczajne-kasty-trzesa-nie-tylko-sadami-takze-mediami-edukacja-i-kultura
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.