Henryk Kowalczyk, nowy minister środowiska najwyraźniej zaczął nowy etap w polityce swojego resortu. Dziś podziękował za współpracę dotychczasowemu dyrektorowi Lasów Państwowych Konradowi Tomaszewskiemu (jednemu z najzagorzalszych zwolenników wycinki w Puszczy Białowieskiej). Na jutro zwołał konsultacje ws. nowego prawa łowieckiego. Konsultacje z udziałem ekologów.
Z pierwszych wypowiedzi ministra nie wynika, bynajmniej, aby był on jakimś ekologicznym rewolucjonistą. Zapowiada raczej kontynuację dotychczasowej linii, zapoczątkowanej przez Jana Szyszkę. Ale bez konfrontacyjnych akcentów. Bez ostentacji i arogancji. Honorowanie wyroku unijnego trybunału ws. Puszczy premier Mateusz Morawiecki zapowiedział zresztą już w swoim expose. I jak przekonuje minister – wycinka została na razie wstrzymana.
Wyciszenie konfliktu wokół Puszczy – jest jednym z głównych zadań ministra (który zresztą, jak „wieść gminna niesie”, liczył raczej na Ministerstwo Rolnictwa niż Środowiska, no ale, jak się nie ma, co się lubi…) Zadaniem, bynajmniej nie najłatwiejszym, bo sprawy – zwłaszcza w Brukseli posunęły się już bardzo daleko. A i na forum krajowym narobiły sporo niepotrzebnego zamieszania. Gdyby decyzje o walce z kornikiem nie były forsowane tak siłowo, w oparciu o autorytety z tylko jednego, toruńskiego środowiska – zapewne pewne decyzje konieczne kroki łatwiej byłoby przeprowadzić. Z innych pewnie dałoby się zrezygnować. Poprzedni minister nie był jednak człowiekiem dialogu. Henryk Kowalczyk – chyba takim być się stara.
Spór o prawo łowieckie będzie znakomitym sprawdzianem jego dyplomatycznych umiejętności. Bo sprawa jest skomplikowana i wieloaspektowa. Przypomnijmy, że tuż przed świętami Sejm, w zasadzie jednogłośnie, przegłosował przepisy zwiększające uprawnienia myśliwych. Rzekomo miały ułatwić walkę z ASF. W rzeczywistości - mocno wykroczyły poza deklarowany cel.
Nikt chyba nie jest już w stanie ustalić kto i kiedy odpowiednie poprawki zgłosił. Fakt jest faktem, że podnieśli za nimi ręce posłowie i koalicji i opozycji. Po czym, gdy rzecz wyszła na jaw, ci ostatni zapłakali, krokodylimi łzami: „nie wiedzieliśmy, nie zauważyliśmy, nie chcieliśmy, przepraszamy”. Ale mleko się wylało.
Myśliwi uzyskali prawo wstępu na prywatne posesje, a właściciele gruntów stracili podstawy, by im tego zabronić, chyba, że przeprowadzą specjalną procedurę sądową. (Swoją drogą, jakoś słabo brzmi dziś w tej kwestii głos prawicowych liberałów, tak zawsze gotowych umierać za ”święte prawo własności”…) Ponadto ideologicznym przeciwnikom polowań grożą wysokie kary za utrudnianie polowań. Co więcej, nowe prawo pozwala na wkroczenie z fuzjami nawet do rezerwatów, co do tej pory było absolutnie niemożliwe.
Równolegle sejm pracuje nad właściwą nowelizacją prawa łowieckiego. Gdzie podobnie jak w poprzedniej kadencji do kosza idą wszelkie postulaty, by zakazać udziału dzieci w polowaniach, zwiększyć minimalną odległość oddawania strzałów od zabudowań, czy zakazać polowań zbiorowych.
Było więc pewne, że wpływowe środowisko myśliwych, prędzej czy później nabierze wiatru w żagle. Że zamanifestuje swoją przewagę nad resztą obywateli. Traf chciał, że stało się tak niecałe dwa tygodnie od wejścia w życie nowej ustawy. Medialnego rozgłosu nabrał incydent w Trąbkach Wielkich, gdzie grupa polujących mężczyzn wyprosiła z lasu sportowców trenujących wyścigi z psami. Mieli pecha, bo trafili nie na anonimowego Kowalskiego , ale na mistrza świata w tej dyscyplinie, a więc osobę dość wiarygodną. Konkretnie - Igora Tracza I tak, wedle jego relacji myśliwi w niewybrednych słowach zażądali od niego i jego podopiecznych opuszczenia terenu polowania, sugerując, że w przeciwnym wypadku grozi mu kulka. Bo, jak argumentowali „prawo się zmieniło i jest teraz po naszej stronie”.
Doskonale rozumiem, co czuł człowiek, sprawujący opiekę nad grupą dzieci i psów, w konfrontacji z obcymi facetami z bronią. Czas na analizę, czy to były realne pogróżki, czy przechwałki, czy grube żarty – przychodzi później. W danym momencie myśli się tylko o bezpieczeństwie podopiecznych i swoim. Sama, kilka lat temu miałam okazję znaleźć się na terenie polowania podczas konnej przejażdżki i do dziś pamiętam jak złowróżbnie brzmiały „ostrzeżenia” panów z fuzjami. Teren oczywiście nie był oznakowany, komunikatów w dostępnych ogólnie miejscach nie było. Odjeżdżałam stamtąd galopem w obawie o dobro swojego konia, którego wszak łatwo pomylić z daleka z płową zwierzyną. Ale też wściekła, że nie mogę czuć się bezpiecznie we wspólnej, publicznej przestrzeni.
Teraz moje poczucie bezpieczeństwa spadło jeszcze bardziej.
Oczywiście, słyszę i czytam że panowie myśliwi z Trąbek nadużyli prawa, że nie mieli podstaw do takiego zachowania, że tylko policja ma prawo wyprosić kogoś z lasu, że sprawa jest wyjaśniana, i że to w ogóle tylko incydent.
Tak. Zapewne. Pamiętam, że podobnie argumentowano, gdy po uchwaleniu słynnego Lex Szyszko, pod topór szły chronione, kilkudziesięcioletnie, czasem kilkusetletnie drzewa. W miastach i na prywatnych działkach. Przecież ustawa na to nie zezwala – mówiono. To nadużycia.
I większości przypadków faktycznie tak było. Niestety jednak, oprócz samego prawa na ludzi działa coś takiego jak atmosfera przyzwolenia, kierunek prawodawstwa. I za to autor nowych rozwiązań też musi brać odpowiedzialność. A przewidujący powinien być szczególnie, gdy nowe przepisy dotyczą ludzi z bronią. Ludzi, którzy i tak co roku powodują co najmniej kilka wypadków śmiertelnych. I wiele innych groźnych sytuacji, choć nie ujętych w statystykach – bo skończyły się szczęśliwie.
Swoją drogą, gdy słuchałam relacji o wygonieniu Igora Tracza z lasu, przypomniał mi się jeden spot wyborczy PiSu, w którym straszono prywatyzacją lasów. Istniało bowiem podejrzenie, że do tego zmierza polityka PO. W spocie tym szczęśliwa rodzina podczas rowerowej wycieczki za miasto natykała się na druciany płot, zagradzający jej wstęp do lasu. I dzieci przez ten płot patrzyły tęsknie i smutno…
Dziś na dobrą sprawę w ewentualnym kontrspocie PO miałaby prawo umieścić rodzinę wyganianą z lasu przez facetów ze strzelbami. Chociaż może nie. Bo przecież zajęta „walką o demokrację”, i układaniem nowych płomiennych wystąpień w „obronie Konstytucji” grzecznie podniosła rączki za przepisami, których nawet nie chciało jej się przeczytać…
Tak czy owak, jutro nad całością zagadnienia odbędzie się debata w Ministerstwie Rolnictwa. Dobrze by było, żeby tzw. strona społeczna wzięła w niej udział uzbrojona w argumenty, a nie tylko transparenty, trąbki i maski. Bo nawet najsłuszniejsze postulaty łatwo w ten sposób ośmieszyć. Jak na ostatniej konferencji w Sejmie…
Dobrze by też było, by minister Kowalczyk tych argumentów wysłuchał. Wszystkich. Nie tylko tych formułowanych przez myśliwych. I udowodnił,że faktycznie chce rozmawiać z różnymi środowiskami. Że nie forsuje, wzorem swojego poprzednika rozwiązań korzystnych tylko dla jednego gremium. Że szuka kompromisu. Bo tylko wtedy – naprawdę stanie się ministrem „dobrej zmiany”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/377244-henryk-kowalczyk-igor-tracz-i-nowe-prawo-lowieckie-czy-jest-szansa-na-dobra-zmiane